French flag English spanish flag

Dziennik patriotów katolickich
dla reformy monetarnej Kredytu Społecznego

Gałązka czereśni

w dniu piątek, 01 październik 2004.

Anna Walentynowicz

Jak w ogóle doszło do tej znajomości z księdzem Jerzym? Prawdopodobnie mówiło się o nim w Zarządzie Regionu, bo wymieniało się informacje. On postawił pierwszy krzyż w Hucie, odprawił tam pierwszą Mszę, tak jak u nas ksiądz Jastak w Gdyni, a w Gdańsku ksiądz Jankowski. Słyszałam opowiadania, jakie były u nas, że przyszedł ktoś do Prymasa, żeby dał kogoś do odprawienia Mszy św. To było w sierpniu 1980 r., w czasie strajku w Hucie „Warszawa" i Prymas posłał tam Popiełuszkę, który już w Hucie został. Ks. Jerzy znany był z tego, że w czasie pielgrzymki Ojca Świętego organizował służbę zdrowia.

Najbardziej utkwiło mi w pamięci wspomnienie Jego, kiedy znalazłam się w szpitalu w 1984 r. W 1983 r. usiłowałam wmurować tablicę pod kopalnią „Wujek" i oczywiście zostałam aresztowana. Potem zwolniono mnie warunkowo z tego więzienia do szpitala, ponieważ tam miałam ataki. Lekarze mówili, że będą mnie dobrze i długo leczyć. Potem mieli mnie sądzić, ale przyszła amnestia i nie doszło już do tego procesu. Spotkanie z ks. Jerzym wywarło na mnie wrażenie, którego nie zapomnę do końca życia. Ja wtedy leżałam na onkologii w Warszawie. Przyszedł do mnie z Chrostowskim do szpitala. Kiedy przyszedł, to mnie nie zastał, bo wyszłam wtedy gdzieś poza salę. Udzielałam wywiadu Tomkowi Jastrunowi.

Przyszedł do mnie z dużą gałęzią dojrzałych czereśni i powiedział: „No widzisz, nie mogłaś przyjść do ogrodu. Ogród przyszedł do Ciebie". A ja byłam taka dumna. Wstawiłam to do flakonu jako bukiet i częstowałam wszystkich tymi czereśniami.

Jestem w Lublińcu, w więzieniu, za próbę wmurowania tablicy w kopalni ,,Wujek". Pisze do mnie pani Irena Byrska - już też nie żyje - najstarsza aktorka: „Aniu, czy mogę do Ciebie przyjechać bez zaproszenia, czy musisz mnie zaprosić do więzienia?" Tak mnie wzruszyła. Była ona taką moją Mamą „Solidarnościową". Jak ją pytali o jej dwie córki i syna, to pytali o mnie - a to kto? „A, to jest moje nieślubne dziecko z 'Solidarności". No i tak już została: Mama „Solidarnościowa". Ja jej odpisuję: „Droga Matus! Nie martw się mną, nie przejmuj się. Zamiast się martwić, to pozdrów ode mnie wspaniałą Warszawę i jej bohaterskich mieszkańców". Tu wymieniłam Lucynę, Popiełuszkę, Agnieszkę, Herberta, wymieniłam wspólnych znajomych, jakich mieliśmy.,,l powiedz im, że może moja i nie tylko moja tęsknota za wami i wolnością urzeczywistni słowa Papieża: 'Pokój Tobie, Polsko!" I ona biedna wzięła ten list. To był styczeń, bo mnie w grudniu aresztowano pod kopalnią „Wujek", a na wiosnę wypuścili pod warunkiem, że pójdę do szpitala i będę się leczyć. I ona z tym listem, w te mroźne dni chodziła do wszystkich osób, żeby przekazać pozdrowienia. To była ostatnia niedziela marca i On powiedział w homilii: „Matko Boża, zawierzamy Tobie wszystkich więźniów trzymanych na mrozie, zapłakane dzieci i los wszystkich Polaków". I dalej mówił: „Oto, co pisze do nas z Lublińca Anna Walentynowicz". I tu zacytował powyższe słowa: „Może moja i nie tylko moja tęsknota za wolnością..." W kwietniu wychodziłam z więzienia. Z Lublińca przewieźli mnie do Katowic, gdzie odbyła się rozprawa, na której zapadła decyzja o moim warunkowym zwolnieniu. Górnicy nie zdążyli, czy ich nie wpuścili, w każdym razie nie dotarli do mnie. Ja odjeżdżałam pociągiem, a oni z Katowic do Bytomia jechali samochodem, bo nie zdążyli na ten pociąg. W Bytomiu pociąg stał trochę dłużej i oni krzyczeli: „Halo, Gdańsk! Halo, Gdańsk!" Wychyliłam się przez okno, żeby zobaczyć, kto tak hałasuje. Wtedy oni krzyknęli: „Chłopy, ona tutaj!" Podają mi homilię i mówią, że wygłosił ją ksiądz Jerzy Popiełuszko. Oni byli na tej Mszy św., zawsze jeździli ze sztandarami.

Po więzieniu pojechałam do sanatorium w Ciechocinku. Wtedy w 1984 r. szła pierwsza pielgrzymka gdańska do Częstochowy. Przyjechali działacze „Solidarności" do Zakrzewa. Pojechałam powitać tę pielgrzymkę, bo oni tam mieli odpoczynek. Wieczorem wróciłam stamtąd do domu, a na spotkanie wyszli do mnie kuracjusze i mówią: „Słuchaj, byli u ciebie dwaj księża". A to był On z Chrostowskim. Przychodzę do swego pokoju, a pielęgniarka mówi: „Proszę pani, był ksiądz Popiełuszko". Kuracjusze myśleli, że obaj byli księżmi, bo byli w czarnych garniturach. Zastaję karteczkę w drzwiach: „Jestem w drodze do Dąbek przygotować homilię na najbliższą niedzielę, na Mszę św. w intencji Ojczyzny. Za godzinę wrócę". Ponieważ ja nie wróciłam, to z drugiej strony na kartce było napisane: „Czas nieubłaganie leci. Chciałem ucałować Twój nosek i pozdrowić od Ciebie Gdańsk, ale czas leci i muszę jechać. Popiełuszko". Ta karteczka była ostatnim Jego do mnie zapisanym słowem. To było na wiosnę 1984 r.

Inne wspomnienie wiąże się z filmem w dolnym kościele na Żoliborzu. Ja się tam zjawiłam, nie wiem z jakiej okazji. Gdzieś byłam wtedy w Warszawie i wstąpiłam na Żoliborz. Jak weszłam do kościoła, okazało się, że odbywała się tam emisja jakiegoś filmu. I jak dowiedzieli się, że jestem, szybciutko poszli Go zawiadomić. On był wtedy chory, ale ubrał się, przyszedł i tak serdecznie mnie przyjął. Napisał potem w pamiętniku, że mimo to, że się źle czuł, to przyszedł na to spotkanie. Odbywało się wtedy jakieś spotkanie młodzieżowe. On w swoim pamiętniku napisał: „Odwiedziła nas Ania Walentynowicz i bardzo ciepło przemówiła do młodzieży".

Kiedy byłam w Warszawie, zawsze zachodziłam na Żoliborz, zawsze chciałam się z Nim spotkać. Zawsze mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. On był też przetrzymywany, aresztowany na 48 godzin. Któregoś razu tak się przede mną wyzalał. Mówił mi o rzeczach bardzo przykrych, bolesnych, że był przetrzymany 48 godzin. Potem jak tylko zdążył przyjść do domu, umyć się, wykąpać się, jest telefon z Episkopatu. „Wyskoczyłem do samochodu i natychmiast wróciłem. Myślę sobie: bezpieczniejszy będę w sutannie, a nie w garniturze." I przyjeżdża tam do kanclerza Króla. ,,Wchodzę do Kanclerza, a w drzwiach spotykam wychodzącego, wiesz kogo, ubeka nad ubekami - Grzegorza Piotrowskiego". Nie wiedział biedny, że to będzie przyszły Jego morderca. I mówi: „Ja wchodzę i okazuje się, że kanclerz Król przyjmował go kawą, a mnie postawił na dywanik. Tak mnie zbeształ. I powiedziałem sobie: Jakżeż wczoraj lepiej mnie traktowali ubecy". Opowiadał jeszcze o innych sprawach. Na to ja mówię: „Kapłanie, ale ja nie mogę Ci w niczym pomóc". Wiem, mnie nikt nie może pomóc, ale wysłuchaj mnie, proszę". Kiedy wyszedł od Kanclerza, przyszedł do siebie. Było południe. „Pobiegłem na górę, na chór w kościele, żeby odmówić 'Anioł Pański'. Promienie słońca poprzez drzewa padały na Krzyż przy ołtarzu. Powiedziałem sobie: Boże, to Ty mnie tam posłałeś. Ja musiałem tam być, bo spotkałem tam w celi człowieka, który dwadzieścia lat nie był u spowiedzi." A groziła mu wysoka kara za jakieś przestępstwo. I on się tam wyspowiadał. „Ja musiałem tam być, żeby wyspowiadać tego człowieka. Niech imię Twoje będzie błogosławione." Nawet w tych przykrościach szukał sensu swojego prześladowania, swojego cierpienia.

Wtedy właśnie opowiadał jeszcze, jak Go wezwali na przesłuchanie. On oczywiście nie odpowiadał na pytania. Ręce miał w kieszeni. Wtedy przesłuchujący rzucił Mu pismo, żeby je przeczytał. Chodziło o to, żeby zostawić odciski palców na tym papierze. A On mówi: „Ja niczego tam nie chciałem brać do ręki, żadnego dokumentu. Ręce miałem w kieszeni, odwróciłem się do okna i odmawiałem Różaniec i w ogóle nie słyszałem, co on mówi. Rzucił w kierunku mnie to pismo. Zobaczyłem jakiś paszkwil napisany i mu nie odpowiadałem". Do nikogo nie miał pretensji, nie skarżył się na nikogo, tylko prosił: „Wysłuchaj mnie", żeby miał przed kim się wyżalić. Nie oskarżał nikogo. Rzeczywiście był to wyjątkowy człowiek. Zapamiętałam Go jako dobrego, serdecznego człowieka. On był taką dobrą duszą. On z sercem na dłoni chodził do ludzi. Na Mszy mówił do wszystkich ubeków: „Przyjdźcie do mnie, to ja wam dam tekst, żebyście nie okłamywali swoich przełożonych. Ja niczego tutaj nie robię w ukryciu". Uczył odwagi.

Na Mszę św. za Ojczyznę przyjeżdżało się w stanie wojennym. Pielgrzymki świata pracy też odbywały się w stanie wojennym. Pamiętam jak pojechałam na pielgrzymkę świata pracy w roku 1984, roku Jego porwania. Andrzej Gwiazda też tam był wtedy. Jest ostatnia niedziela września, jesteśmy na Jasnej Górze. Spieszymy się, bo On prowadził Drogę Krzyżową i zapowiedział, że się spieszy, bo na Żoliborzu odprawia Mszę św. w intencji Ojczyzny. I wszyscy, kto mógł, na własną rękę jechali, autobusem, pociągiem czy samochodem, tak żeby zdążyć do Warszawy jeszcze na tę wieczorną Mszę św. No i myśmy zdążyli z Andrzejem Gwiazdą. Na Mszy było zawsze bardzo dużo ludzi. Po Mszy świętej On nas zaprosił do siebie, do tej swojej rezydencji, do tych swoich pokoików. Częstował nas, rozmawialiśmy. W łazience grzałką gotował wodę. Były jakieś tam ciastka. Ja mówię: „Proszę księdza, a mogę się poczęstować pączkiem?" - Tak, oczywiście, tak, bardzo proszę, bo to już jest odżałowane". Andrzej Gwiazda mówi: „Kapłanie, czy to prawda, że Ty jedziesz do Rzymu na jakieś przeszkolenie?" On mówi: „Andrzej, czy wyglądam na przygłupa? Gdyby to była decyzja Prymasa, to oczywiście, że pojadę, ale jeżeli ja mam podjąć decyzję, to nie. Ja zostaję, bo jestem tutaj potrzebny." A to już były jakieś rozmowy między Kiszczakiem a Prymasem, żeby wydalić Go z kraju. I On nie pojechał. To była ostatnia niedziela września i to było ostatnie moje z Nim spotkanie.

I potem został zamordowany. Ja jestem w Warszawie i ktoś podaje w telewizji: „Porwany Popiełuszko". Natychmiast dzwonię do wnuka Siły-Nowickiego, który był lektorem w kościele na Żoliborzu. Mówię: „Słuchaj, Jerzy jest porwany!". - Ale co pani takie rzeczy opowiada". - Tak, w telewizji powiedzieli. Słuchaj, coś musimy zrobić. No, ja nie wiem, chyba żeby w dzwony uderzyć w kościołach. Musimy zrobić alarm, no coś musimy zrobić." Wydzwaniam do znajomych, pamiętam do Wajdy wtedy dzwoniłam. I wybieram się na Żoliborz. Msza już została odprawiona. Żałuję, że się spóźniłam. Spotykam stojącego u wejścia do kościoła księdza Stanisława Małkowskiego. Podchodzę do niego, a on mówi: „Nie przejmuj się. Zaraz będę drugą Mszę odprawiał". I zostaliśmy na tej Mszy, a potem aż do pogrzebu byłam w Warszawie. Pogrzeb odbył się po Wszystkich Świętych. Z tego oburzenia nie wiedziałam, co mam zrobić. Poszłam do ks. Zieji, staruszeczek taki, i mówię: „Ojcze, powiedz, co ja mam zrobić, bo ja sobie, albo komuś wyrządzę krzywdę. Ja nie potrafię, nie mogę zrozumieć, jak można było dopuścić się takich rzeczy, jak można było Go zamordować". On wtedy, żebym się uspokoiła, narysował takie kółeczko. „Ja ci tak wytłumaczę, jak tłumaczę dzieciom na religii." W tym kółeczku wykreślił trójkącik, a resztę zakreskował. Mówi: ,,Zobacz, to kółeczko, to jest świat i w tym świecie jest tylko tyle dobrego, co ten biały trójkącik. Jeżeli ty będziesz tak postępować, to ty nie poszerzasz dobra. Wręcz przeciwnie. Ty to dobro jeszcze bardziej zawężasz. Nie wolno tego robić." Ta rozmowa z ks. Zieją też mnie nie uspokoiła, ale wróciłam do Gdańska, żeby coś zrobić.

Jak zaprotestować, jak wyrazić ten mój protest? Miałam cztery krzyże zasługi: dwa brązowe, srebrny i złoty, za długoletnią i nienaganną pracę w działach produkcyjnych Stoczni Gdańskiej nadane decyzją Rady Państwa. Zabrałam te krzyże i pojechałam do Warszawy. Napisałam pismo i wzięłam kolegę z Warszawy ze sobą: „Musisz pójść ze mną. Ja muszę te krzyże zwrócić, ale mnie mogą aresztować. Chodzi o to, żebyś zobaczył, co się stanie ze mną dalej." I zostawiłam za pokwitowaniem te krzyże w kancelarii Rady Państwa. Tak kończył się mój protest po zamordowaniu księdza Popiełuszki.

Anna Walentynowicz

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com