French flag English spanish flag

Dziennik patriotów katolickich
dla reformy monetarnej Kredytu Społecznego

Jak będzie wyglądał Kościół w XXI wieku?

w dniu sobota, 01 październik 2022.

Przedstawiamy wykład radiowy wygłoszony na Boże Narodzenie 1969 roku w Radiu Heskim przez księdza profesora Josepha Ratzingera, który w 1977 r. został arcybiskupem Monachium i Fryzyngi oraz nieco później w tym samym roku kardynałem. W 2005 r. został papieżem Benedyktem XVI, następcą Jana Pawła II.

Teolog nie jest prorokiem. Nie jest też futurologiem, który na podstawie obliczonych danych może stworzyć rachunek dotyczący przyszłości. Jego zajęcie nie dotyczy tego, co obliczalne. Dlatego tylko w niewielkim stopniu może być przedmiotem futurologii, która również nie jest przepowiadaniem przyszłości, lecz konstatuje to, co obliczalne, a to, co nieobliczalne, musi pozostawić otwarte. Ponieważ wiara i Kościół sięgają do tych głębi człowieka, z których wytryska to, co nowe, twórcze, nieoczekiwane i niezaplanowane, ich przyszłość również w wieku futurologii pozostaje nieznana. Kto w momencie śmierci Piusa XII mógłby przewidzieć Sobór Watykański II i cały rozwój po nim? A kto miałby odwagę przewidzieć Sobór Watykański I w chwili, gdy wojska młodej republiki francuskiej uprowadziły Piusa VI, który jako więzień zmarł w 1799 r. w Walencji? Trzy lata wcześniej jeden z członków Dyrektoriatu napisał: „Ten stary obraz bożka zostanie zniszczony. Tego pragną wolność i filozofia… Trzeba sobie życzyć, aby Pius VI żył jeszcze dwa lata, tak aby filozofia miała czas na dokończenie swego dzieła, tak aby ów lama Europy pozostał bez następców". Wydawało się, że tak będzie; nad papiestwem, które uznawano za ostatecznie zniszczone, wygłaszano mowy pogrzebowe.

Bądźmy zatem ostrożni z prognozami. Wciąż trafne są słowa św. Augustyna, że człowiek jest otchłanią: tego, co z niej wychodzi, nikt nie jest w stanie przewidzieć. Jeśli zaś ktoś wierzy, że o Kościele stanowi nie tylko otchłań ludzka, lecz również większa, nieskończona otchłań Boża, będzie tym bardziej ostrożny z prognozami, których naiwne pragnienie wiedzy może być jedynie oznaką braku rozumienia historii. Ale czy w takim razie nasz temat ma w  ogóle jakiś sens? Może go mieć, jeśli mamy świadomość jego ograniczeń. Właśnie w czasach głębokich historycznych wstrząsów, w których wydaje się, że wszystko to, co dotychczasowe odchodzi w przeszłość, a zaczyna się coś całkowicie nowego, człowiek potrzebuje refleksji nad historią, która przywraca właściwe wymiary nieproporcjonalnie powiększonej chwili, włącza ją w dziejowy proces, który nigdy się nie powtarza, ale też nigdy nie traci swojej jedności. Mogliby państwo powiedzieć: Czy dobrze słyszeliśmy – refleksja nad historią? Oznacza to przecież spojrzenie w przeszłość, podczas gdy nam chodzi o przyszłość. Tak, nie przesłyszeliście się; sądzę jednak, że właściwie rozumiana refleksja nad historią obejmuje zarówno spojrzenie na to, co było, jak i zastanowienie się nad możliwościami tego, co przychodzi, możliwościami, które można dostrzec tylko wówczas, gdy nie zamykamy się nawinie w dniu dzisiejszym, ale naszym spojrzeniem obejmujemy dłuższy okres. Również spojrzenie w przeszłość nie pozwala na przepowiadanie przyszłości, ogranicza jednak złudzenie całkowitej wyjątkowości i pokazuje, że to, co było wcześniej, nie było wprawdzie takie samo, ale że w przeszłości istniały rzeczy porównywalne z tymi, które przeżywamy dzisiaj. W tym, co dzień dzisiejszy różni od dnia wczorajszego, zakorzeniona jest niepewność naszych twierdzeń i nowość naszych zadań; w tym, co jest takie samo – możliwość znalezienia punktu odniesienia i możliwość korektur.

Sytuację dzisiejszego Kościoła można porównać z okresem tak zwanego modernizmu z przełomu XIX i XX wieku, a także z końcem okresu rokoko, tj. definitywnym przejściem do nowożytności wraz z oświeceniem i rewolucją francuską. Kryzys modernistyczny nie wyczerpał całego swojego potencjału, został raczej przerwany w wyniku działań podjętych przez Piusa X i w wyniku zmienionej sytuacji duchowej po pierwszej wojnie światowej; obecny kryzys jest jego znacznie opóźnioną kontynuacją. Pozostaje zatem analogia z dziejami Kościoła i teologii w okresie oświecenia. Jeśli przyjrzymy się jej bliżej, to zaskoczy nas przede wszystkim jej podobieństwo z naszą dzisiejszą sytuacją. Oświecenie jako epoka historyczna nie cieszy się dzisiaj wprawdzie dobrą opinią; nawet ci, którzy do niego nawiązują, nie chcą być uważani za przedstawicieli oświecenia, dystansują się od tego, co uważają za nazbyt prosty racjonalizm tamtego czasu – o ile w ogóle zadają sobie trud wspominania dawnych historii. Już tutaj można zauważyć pierwsze podobieństwo: zdecydowane odwrócenie się od historii, uznawanej jedynie za swego rodzaju „skład staroci", które nie nadają się do budowania całkowicie nowego dnia dzisiejszego; niezachwiana pewność, że teraz będziemy działać nie zgodnie z tradycją, lecz wyłącznie racjonalnie; rola takich słów, jak „racjonalny", „przejrzysty" i im podobnych. Być może jednak przed tymi – moim zdaniem negatywnymi – podobieństwami należy przyjrzeć się tej swoistej mieszance jednostronności i pozytywnych wysiłków, która łączy dawnych i współczesnych przedstawicieli oświecenia i sprawia, że dzień dzisiejszy nie jawi się wcale jako zupełna, niedopuszczająca żadnych historycznych porównań nowość.

Oświecenie miało swój ruch liturgiczny, który dążył do uproszczenia liturgii i powrotu do jej pierwotnych struktur, ograniczenia przesadnego kultu relikwii i kultu świętych, a przede wszystkim do wprowadzenia języków ojczystych, śpiewu ludu i uczestnictwa wspólnoty w liturgii. Miało też ruch episkopalny, który wobec jednostronnego centralizmu Rzymu chciał podkreślić znaczenie biskupów; miało swój składnik demokratyczny, na przykład wówczas, gdy Wassenberg, generalny wikariusz Konstancji, postulował wprowadzenie demokratycznych synodów diecezjalnych i prowincjalnych. Czytając jego dzieła, odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z progresistą z roku 1969. Żąda on zniesienia celibatu, wprowadzenia tylko niemieckich form sakramentów, błogosławienia małżeństw mieszanych niezależnie od sposobu wychowywania dzieci itd. Fakt, że Wassenberg starał się o regularne przepowiadanie, o podniesienie poziomu nauczania religii, to, że wspierał ruch biblijny, świadczy o tym, iż nie był to ograniczony racjonalista. Pomimo to jego postać pozostaje dwuznaczna, gdyż ostatecznie używa on tylko ogrodniczych nożyc konstruktywnego rozumu, które mogą zdziałać wiele dobrego, ale nie mogą być jedynym narzędziem ogrodniczym. Podobnie mieszane uczucia wywołuje lektura dokumentów synodu w Pistoi, oświeceniowego soboru z 1786 roku, w którym uczestniczyło 234 biskupów. Synod ten próbował zastosować reformatorskie idee tamtego czasu do rzeczywistości kościelnej, co mu się ostatecznie nie udało – również z powodu pomieszania prawdziwych reform z naiwnym racjonalizmem. Ponownie przy lekturze tego tekstu mamy wrażenie, że czytamy jakieś dzieło posoborowe: znajdujemy tam tezę, że urzędy kościelne nie zostały ustanowione przez Chrystusa, lecz wyłącznie przez Kościół, który cały jest w jednakowy sposób kapłański, że uczestnictwo we Mszy świętej bez przyjęcia komunii nie ma sensu; jednocześnie zaś podkreśla się Boże prawa urzędu biskupa. Oczywiście już w roku 1794 większa część twierdzeń synodu w Pistoi została potępiona przez Piusa VI; jednostronność tego synodu zdyskredytowała jego dobre intencje.

Wydaje mi się, że na pytanie o przyszłość najlepiej odpowiada refleksja nad osobami, w których wyrażają się charakterystyczne dla tamtej epoki konstelacje. Możemy tu oczywiście przywołać tylko kilka charakterystycznych postaci, w których widoczny jest wachlarz ówczesnych możliwości, a zarazem zaskakująca analogia do czasów współczesnych. Mamy tu postać skrajnego progresisty, na przykład tragiczną postać paryskiego arcybiskupa Gobela, który odważnie szedł za postępem swojego czasu. Najpierw przystąpił do konstytucyjnego Kościoła narodowego, a kiedy i to nie wystarczyło, uroczyście opuścił stan kapłański, wyjaśniając, że od chwili zwycięstwa rewolucji oprócz kultu wolności i równości nie potrzeba żadnego innego kultu narodowego. Uczestniczył on również w kulcie oddawanym bogini rozumu w Notre-Dame, ale ostatecznie sam stał się ofiarą postępu: pod Robespierre'em ateizm znowu został uznany za przestępstwo i dawny biskup został stracony na gilotynie.

W Niemczech sytuacja była spokojniejsza. Jako klasycznego progresistę można tu wspomnieć dyrektora monachijskiego Georgianum Matthiasa Fingerlosa. W swoim dziele Do czego są potrzebni duchowni? Fingerlos twierdzi, że ksiądz powinien być przede wszystkim nauczycielem ludu – ma uczyć ludzi rolnictwa, hodowli, ogrodnictwa, pokazywać im, jak działają piorunochrony, a także nauczyć ich muzyki i sztuki. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że ksiądz powinien być przede wszystkim pracownikiem socjalnym, służąc rozwojowi rozumnego, wolnego od racjonalizmu społeczeństwa. Wspomnianego wcześniej wikariusza generalnego z Konstancji Wassenberga należałoby uznać za umiarkowanego progresistę. Wassenberg nie zgodziłby się na prostą redukcję wiary do pracy społecznej, ale z drugiej strony nie miał dostatecznej wrażliwości na to, co organiczne, żywe, na to, co wymyka się czystym konstrukcjom rozumu. Gdy natykamy się na postać ówczesnego biskupa Ratyzbony Johanna Michaela Sailera, mamy do czynienia z całkiem innym rzędem wielkości. Przyporządkowanie tej postaci jest bardzo trudne. Już jego droga życiowa pokazuje, że nie mieści się on w przyjętych kategoriach progresizmu i konserwatyzmu. W 1794 roku zostaje pozbawiony profesury w Dillingen pod zarzutem szerzenia ideologii oświeceniowej; w 1819 roku, w wyniku interwencji Klemensa Marii Hofbauera, który nadal widział w nim rzecznika oświecenia, odmówiono mu nominacji na biskupa Augsburga. Z drugiej strony już w 1806 roku jego uczeń Zimmer został usunięty z uniwersytetu w Landshut pod zarzutem szerzenia reakcji; Sailera i jego krąg uważano tam bowiem za wrogów oświecenia. Ten sam człowiek, którego Hofbauer uważał za przedstawiciela oświecenia, przez jego prawdziwych rzeczników uważany był za ich najbardziej niebezpiecznego przeciwnika.

Ci ostatni mieli rację. Sailer i jego uczniowie zapoczątkowali ruch, który miał znacznie lepsze widoki na przyszłość niż pewni zwycięstwa aroganccy rzecznicy czystego oświecenia. Sailer otwarcie podejmował problemy swego czasu; dlatego przestarzała, jezuicka scholastyka z Dillingen, której systematyczny porządek miał niewiele wspólnego z rzeczywistością, musiała mu się jawić jako niewystarczająca. Jego rozmówcami byli Kant, Jacobi, Schelling, Pestalozzi. Wiara nie była dla niego ani wyłącznie systemem twierdzeń, ani ucieczką w to, co nieracjonalne, lecz miała sprawdzić się w otwartej konfrontacji ze współczesnością. Jednocześnie Sailer posiadał głęboką wiedzę o wielkiej średniowiecznej tradycji teologicznej i mistycznej; nie ograniczał bowiem człowieka do chwili obecnej, lecz wiedział, że człowiek uświadamia sobie samego siebie tylko wówczas, gdy z szacunkiem otwiera się na całe bogactwo swojej historii. Przede wszystkim Sailer nie tylko myślał, lecz również żył. Jeśli poszukiwał teologii serca, to nie ze względu na tani sentymentalizm, lecz dlatego, że znał całego człowieka, który spełnia się w połączeniu ducha i ciała, w przenikaniu się ukrytych podstaw swego umysłu z jasnością wizji swego rozumu. „Dobrze widzi się tylko sercem" – powiedział kiedyś Atnoine de Saint-Exupéry. Jeśli porównamy pozbawioną życia postępowość Mathiasa Fingerlosa z bogactwem i głębią Sailera, to nietrudno będzie zauważyć, gdzie leży prawda. Dobrze widzi się tylko sercem – Sailer potrafił widzieć, gdyż miał serce. Mógł zapoczątkować coś nowego, coś, co miało przyszłość, gdyż żył tym, co trwałe, i temu poświęcił swoje życie. Dotykamy tu tego, co najważniejsze: tylko ten, kto daje samego siebie, tworzy przyszłość. Ten, kto tylko chce pouczać, ten, kto chce tylko zmieniać innych, pozostaje jałowy.

W ten sposób doszliśmy do innej postaci, która była przeciwnikiem zarówno Sailera, jak i Wassenberga: do Klemensa Marii Hofbauera, czeskiego terminatora piekarskiego, który został świętym. Oczywiście pod niektórymi względami było on małostkowy, a nawet nieco reakcyjny. Ale ożywiała go miłość, którą pełen pasji skierował ku człowiekowi. Z jednej strony do jego kręgu należeli tacy ludzie, jak Schlegel, Brentano, Eichendorff, z drugiej pozostawał całkowicie do dyspozycji ludzi najuboższych i opuszczonych, nie pragnąc niczego dla siebie, znosząc wszelkie obrazy, o ile tylko mógł w ten sposób pomóc innym. Dlatego dzięki niemu ludzie odkrywali na nowo Boga, a on odkrywał ludzi w Bogu i wiedział, że potrzebują oni czegoś więcej niż lekcji ogrodnictwa i hodowli. Ostatecznie wiara tego ubogiego pomocnika piekarza okazała się bardziej humanistyczna i bardziej rozumna od akademickiej racjonalności „oświecicieli". W ten sposób to, co przetrwało i co okazało się brzemienne w przyszłość, wyglądało inaczej, niż sądzili Gobel czy Fingerlos: był to Kościół, który stał się mniejszy, który stracił wiele ze swego społecznego blasku, ale był to zarazem Kościół, z którego tryskała nowa siła życia wewnętrznego; doprowadziła ona do powstania zarówno wielkich ruchów ludzi świeckich, jak i licznych zakonów, które od połowy XIX wieku zrobiły tak wiele dla wychowania i dla całego życia społecznego, że pominięcie tego w najnowszej historii jest niemożliwe.

Doszliśmy tym samym do dnia dzisiejszego i do spojrzenia w przyszłość. Przyszłość Kościoła również dzisiaj zależy od tych, którzy mają głębokie korzenie i żyją pełnią własnej wiary, a nie od tych, którzy jedynie dają recepty. Nie zależy od tych, którzy przystosowują się jedynie do danej chwili, ani od tych, którzy jedynie krytykują innych, a siebie samych uważają za nieomylnych. Nie zależy też od tych, którzy wybierają wygodniejszą drogę, od tych, którzy unikają pasji wiary i za fałszywe i przestarzałe uważają wszystko to, co jest wymagające, co sprawia ból człowiekowi, co wymaga od niego poświęcenia. Powiedzmy to z nadzieją: jak zawsze, przyszłość Kościoła zależy od świętych, czyli od ludzi widzących więcej niż tylko hasła, które w danej chwili są nowoczesne; od ludzi, którzy widzą więcej niż inni, gdyż ich życie obejmuje więcej wymiarów. Bezinteresowność, która czyni człowieka wolnym, można osiągnąć tylko przez cierpliwe, codzienne, małe rezygnacje z samego siebie. Jedynie w tej codziennej pasji, która pozwala człowiekowi zobaczyć, jak bardzo wiąże go jego „Ja", człowiek krok po kroku otwiera się. Widzi tylko tyle, ile przeżył i wycierpiał. Jeśli dzisiaj z takim trudem dostrzegamy Boga, to dzieje się tak dlatego, że ucieczka przed głębią naszej egzystencji w otępienie, jakie przynoszą różnego rodzaju wygody, stała się bardzo łatwa. Dlatego nasza głębia pozostaje zakryta. Jeśli to prawda, że naprawdę widzimy tylko sercem, to jak bardzo jesteśmy ślepi?

Co to oznacza dla naszego pytania? Oznacza to, że wielkie słowa tych, którzy zapowiadają Kościół bez Boga i bez wiary, są pustym gadaniem. Nie potrzebujemy Kościoła, który w politycznych „modlitwach" celebruje kult działania. Taki Kościół jest całkowicie zbędny. Dlatego też upadnie on sam z siebie. Pozostanie Kościół Jezusa Chrystusa. Kościół ten wierzy w Boga, który stał się człowiekiem i obiecuje nam życie wieczne. Kapłan, który jest tylko pracownikiem socjalnym, może zostać zastąpiony; jego obowiązki przejmą psychoterapeuci i inni specjaliści. Ale kapłana, który nie jest specjalistą, który sprawuje swój urząd, angażując całego siebie, który jest z ludźmi w ich smutku, radości, nadziei i strachu, będziemy zawsze potrzebować.

Zróbmy jeszcze jeden krok. Z dzisiejszego kryzysu i tym razem powstanie Kościół, który wiele utracił. Stanie się mały, w wielu wypadkach będzie musiał zaczynać wszystko od początku. Nie będzie w stanie zapełnić wiernymi wielu budowli, które powstały w okresie dobrej koniunktury. Wraz z liczbą swoich członków Kościół utraci wiele swoich przywilejów w społeczeństwie. Stanie się w znacznie większym stopniu wspólnotą, do której należy się z wolnego wyboru. Jako mała wspólnota będzie zdany na inicjatywę swoich członków. Powstaną w nim nowe formy urzędu, możliwe, że na kapłanów będą wyświęcani sprawdzeni chrześcijanie, którzy wykonują inne zawody: w wielu mniejszych wspólnotach normalne duszpasterstwo będzie sprawowane w ten sposób. Ale kapłani, którzy jak dotąd sprawują jedynie ten urząd, będą nadal niezbędni. Przy wszystkich tych przypuszczalnych zmianach Kościół na nowo odnajdzie swoją istotę w tym, co zawsze było jego centrum – w wierze w Trójjedynego Boga, w Jezusa Chrystusa, wcielonego Syna Bożego, w wierze w obecność i pomoc Ducha Świętego, która będzie trwała aż do końca czasów. Swoje właściwe centrum Kościół odnajdzie w wierze i w modlitwie, a sakramenty będzie przeżywać na nowo jako służbę Bożą, a nie jako problem kształtowania liturgii.

Będzie to Kościół bardziej wewnętrzny, Kościół, który nie współdziała ani z prawicą, ani z lewicą. Nie będzie mu łatwo, gdyż proces krystalizacji i oczyszczenia będzie kosztował go wiele wysiłku. Stanie się Kościołem ubogich, Kościołem „maluczkich". Proces ten będzie tym trudniejszy, że trzeba w nim będzie unikać zarówno sekciarskiej ciasnoty, jak i chełpliwej samowoli. Można przewidzieć, że to wszystko zajmie sporo czasu. Ów proces będzie długi i trudny, podobnie jak długa była droga od fałszywego progresizmu sprzed rewolucji francuskiej, kiedy nawet wśród biskupów były w modzie drwina z dogmatów i dawanie do zrozumienia, że istnienie Boga nie jest wcale takie pewne, do odnowy z XIX wieku. Ale po takich próbach z bardziej wewnętrznego i prostego Kościoła emanować będzie wielka siła. W świecie, który w pełni zostanie poddany planowaniu, ludzie będą bowiem odczuwać głęboką samotność. Kiedy zagubią Boga, doświadczą straszliwego ubóstwa, a wówczas małą wspólnotę ludzi wierzących odkryją jako coś nowego, jako swoją nadzieję, jako odpowiedź, której w ukryciu zawsze poszukiwali.

Wydaje mi się zatem, że Kościół czekają ciężkie czasy. Jego właściwy kryzys dopiero się zaczął. Trzeba się liczyć z  poważnymi wstrząsami. Ale jestem też pewien, że tym, co pozostanie nie będzie Kościół politycznego kultu, który upadł już w czasach Gobela, lecz Kościół wiary. Kościół nie będzie już zapewne tak wielką siłą społeczną, jaką był dotąd, ale rozkwitnie na nowo i będzie ojczyzną, która daje ludziom życie i nadzieję sięgającą poza granicę śmierci.

Ks. prof. Joseph Ratzinger

Przełożył ks. Jarosław Marecki SDS

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com