Jestem dyplomowaną pielęgniarką z 13-letnim doświadczeniem zawodowym. We wrześniu 1993 roku pracowałam w agencji jako pielęgniarka. Zapytano mnie, czy zgodziłabym się przyjąć posadę w Women's Medical Center, klinice specjalizującej się w aborcji w Dayton, prowadzonej przez doktora Martina Haskella. Przyjęłam tę propozycję, ponieważ wówczas byłam za aborcją. Powiedziałam moim córkom, które miały wtedy 14 i 17 lat, że gdyby któraś z nich zaszła w ciążę w młodym wieku, pozwoliłabym jej na aborcję. Nie zgadzały się ze mną, jedna z nich napisała nawet wypracowanie w liceum o naszej różnicy zdań w tej materii.
Pracowałam jako pielęgniarka asystująca w klinice Haskella przez trzy dni. Pierwszego dnia asystowałam przy kilku aborcjach dokonywanych w pierwszym trymestrze ciąży (pamiętam, że jedną z pacjentek była piętnastoletnia dziewczyna, dla której była to trzecia aborcja).
Drugiego dnia widziałam jak Haskell dokonywał aborcji w drugim trymestrze stosując proceder zwany D&X. Używał kleszczy wyciągając płód z wnętrza macicy, kawałek po kawałku, wyrzucając poszczególne części do wiadra. Podczas pierwszych dwóch dni stosował także wkładki, aby rozszerzyć szyjkę macicy kobiet mających poddać się później aborcji za dzień czy dwa. Szczególnie jeden z tych przypadków stał się dla mnie koszmarem. Kobieta była w szóstym miesiącu ciąży. Jakiś lekarz powiedział jej, że dziecko miało zespół Downa i zdecydowała się na aborcję. Przyszła, aby wprowadzić i wymienić wkładkę i cały czas płakała. Trzeciego dnia wróciła, aby poddać się zabiegowi „aborcji-z-częściowym-porodem"
Haskell przyniósł urządzenie ultradźwiękowe i umieścił je u góry, tak aby widzieć dziecko. Na ekranie ultrasonografu widać było bijące serce.
Obserwując ekran, wprowadził kleszcze i pochwycił nogi dziecka i wyciągnął je przez kanał porodowy. Następnie wyciągnął ramionka, aż po szyję. W tym momencie wewnątrz pozostawała jedynie główka dziecka. Ciało dziecka poruszało się. Jego maleńkie paluszki plątały się. Machało nóżkami. Doktor Haskell wziął nożyce i wprowadził je z tylu głowy dziecka. Użył ich, a potem włożył rurkę aspiratora w otwór, wysysając mózg dziecka na zewnątrz. Widząc jak to robi, prawie wymiotowałam.
. Potem Haskell wyciągnął główkę dziecka, obciął pępowinę i usunął łożysko. Wyrzucił dziecko do wiadra, razem z łożyskiem i narzędziami, których dopiero co użył. Widziałam konwulsje dziecka w wiadrze. Zapytałam o to drugą pielęgniarkę, która powiedziała mi, że były to tylko „odruchy".
Kobieta chciała zobaczyć swoje dziecko i dlatego obmyto je, położono na prześcieradle i zaniesiono jej. Cały czas płakała powtarzając: „Przykro mi, proszę cię, wybacz mi." Płakałam również i ja. Przez wszystkie lata mojej pracy zawodowej nigdy nie doświadczyłam czegoś podobnego. Potem zobaczyłam jeszcze jeden przypadek. Było to sześciomiesięczne dziecko. Matka miała przeszło 40 lat. To dziecko miało wszystko na swoim miejscu: tyle tylko, że ona go nie chciała. Lekarz użył tej samej techniki. To dziecko także było żywe. Widziałam bicie serca na ultrasonografie. To dziecko było trochę mniejsze od poprzedniego. Przypominam sobie, myśląc o tym, jak było doskonałe. Matka nie chciała go zobaczyć. Przyszedł pomocnik i zabrał dzieci żeby… pozbyć się ich.
Tego dnia widziałam jeszcze jeden przypadek (trzeci, asystowałam na sali operacyjnej). Była to siedemnastoletnia dziewczyna, w 17 tygodniu ciąży. Także i w tym przypadku, ten sam proceder. Jedynym „feralnym" dzieckiem było to z zespołem Downa. A miało najdoskonalszą, najbardziej anielską twarzyczkę jaką kiedykolwiek widziałam.
Nigdy nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak doskonałe są dzieci w tym momencie rozwoju.
Kiedy słyszy się słowo „płód", wielu ludzi myśli – podobnie jak myślałam i ja – tylko o jakimś zlepku komórek, o jakieś bezkształtnej masie.
Dla mnie było to olśnienie. Nigdy już nie będę myślała o aborcji tak, jak przedtem.
Do tej pory mam koszmary z powodu tego, co ujrzałam.
Brenta Shafer
(z pisma „Tak dla życia", grudzień 1995; za książką Andrea D'Ascanio „Cywilizacja śmierci", Wyd. Instytutu Edukacji Narodowej, Lublin 2000)