French flag English spanish flag

Dziennik patriotów katolickich
dla reformy monetarnej Kredytu Społecznego

Moja „Solidarność" cz. 2

Napisał Anna Walentynowicz w dniu poniedziałek, 01 sierpień 2005.

XXV Rocznica powstania Polskiego Sierpnia

Anna Walentynowicz

Strajk

Wolne Związki Zawodowe

W lutym 1978 r. powstały Wolne Związki Zawodowe w Katowicach. Bardzo się tym zainteresowałam. Pierwszą składkę w wysokości 610 zł zebrałam w mojej brygadzie. Przekazałam ją na KOR. Były to jedyne dla nich pieniądze, więcej im nie dawałam. Chętnie czytałam ulotki i bibułę przywożoną z Warszawy. Przekazywałam to innym, kserowałam, chciałam, żeby jak najwięcej ludzi o tym wiedziało. W kwietniu 1978 r. w Gdańsku powstały Wolne Związki Zawodowe. Na wieść o ich powstaniu szukałam kontaktu. Chciałam i mogłam pomagać. I zostałam szybko przyjęta do WZZ-ÓW.

Wtedy to, w 1978 r., po raz pierwszy zostałam aresztowana na 48 godzin. Kazali mi się rozebrać do naga. Wszystko nadzorowała kobieta. Robili rewizję. To było upadlające. Dali mi męską bieliznę - koszulę i kalesony, a rano zaprowadzili do celi. Potem w tej bieliźnie wzięli mnie na przesłuchanie na piętro, a siedziałam w piwnicy. Próbowano mnie namówić na współpracę. Miałam tylko przyjść do nich od czasu do czasu i powiedzieć, kiedy przyjeżdża Kuroń i gdzie się spotyka. Odmówiłam. To miałam zadzwonić do nich. Odmówiłam. To ktoś miał przyjść do mnie. Tym bardziej odmówiłam. - „Możemy pani załatwić, że będzie pani mogła drogo. sprzedać swoje usługi". Odpowiedziałam, że nie mam usług na sprzedaż i że bez protekcji milicji mam wysoką nagrodę za swoje usługi. Wiedzieli, że się opiekuję słabszymi. -„A jaka to nagroda?"„-Uśmiech człowieka, którym się opiekuję", odpowiedziałam. I to ich bardzo zdenerwowało. -„Pani wie, że może być nieszczęśliwy wypadek". " Wiem, zamordowaliście Pyjasa. To była wasza robota i wy o tym wiecie. Śmierć nastąpiła przez wewnętrzny wylew krwi, który wy spowodowaliście. Do prasy podaliście, że upadł, a upadek był śmiertelny. Moje życie niewiele jest warte, ale moja śmierć nie przysporzy wam korzyści. Wy chodzicie za mną, a za wami chodzą inni ludzie."

Nauczyłam się, jak z nimi rozmawiać. Andrzej Gwiazda powiedział mi kiedyś: - „Czemu ty się ich boisz? Jeżeli ciebie zamykają, to znaczy, że się ciebie boją". Wtedy nabrałam odwagi. Co mi zrobią? I tak już żyję na kredyt Pana Boga. Najwyżej mogą mnie zabić i nic więcej. Wtedy przestali mi grozić i proponować współpracę.

W Katowicach aresztowano Świtonia i Kciuczka. Świtonia pobito, kiedy wychodził z kościoła i nieprzytomnego zabrano do aresztu na 48 godzin. Tam rozbito związki. Wtedy w Gdańsku podjęliśmy próbę działania. KOR nam nie pozwalał zakładać WZZ-ów, bo uważał, że ma monopol na opozycję. Andrzej Gwiazda powiedział: - „Jak KOR nie będzie nas bronił, to będziemy się sami bronić". Wyszkowski napisał deklarację. Pierwsze, co zaproponowałam, to zorganizowanie spotkania w moim mieszkaniu. Wśród osób należących do WZZ-ów byli: Andrzej Gwiazda, który pracował w „Elmorze", zakładzie kooperującym ze Stocznią, jego żona - Joanna, pracowała w „CETO" (Centrum Techniki Okrętowej), ja i Andrzej Kołodziej, którego wyrzucono z pracy w lutym, pracowaliśmy w Stoczni. Byli też Krzysztof Wyszkowski i Lech Kaczyński, który nam pomagał. Studiował wtedy prawo. Zwracałam się do niego o pomoc prawną.

Kiedy przynosiłam bibułę do Stoczni, zaczęto stosować wobec mnie represje: naganę, przeniesienie na inny wydział, potrącenie pensji i Kaczyński uczył mnie, jak mam się bronić. Zawsze mi coś napisał, a ja przepisywałam po swojemu i tak się broniłam. On występował nieoficjalnie, dlatego miał trudności, kiedy bronił pracy doktorskiej. Zarzucali mu, że należał do WZZ-ów, ale nie mogli mu tego udowodnić. Dlatego chyba osiem razy podchodził do obrony, ale w końcu obronił swoją pracę. Członkiem WZZ-ów był też Edwin Myszk. Kiedy powiedziałam Kaczyńskiemu, że jest on agentem, ten odpowiedział: - „Gdyby to powiedział ktoś inny, to bym nie uwierzył, ale że to pani mówi, no to wierzę".

Okazało się, że było ich dwóch: Edwin Myszk i Lech Wałęsa. I trzeba było zdemaskować jednego agenta, żeby uwiarygodnić drugiego. Poświęcili Edwina Myszka, bo to był milicjant. Poznałam go w maju 1978 r. W pewnym momencie Wałęsa powiedział do Myszka: „Ty mi pasujesz na agenta. Ty donosisz". Potem okazało się, że tak było. Przede wszystkim zabrał mi „Archipelag Gulag", który właśnie pożyczyłam do czytania. Powiedział, że weźmie tylko na dwa dni, a zabrał na zawsze. Artykuły, które mieliśmy przygotowane do ósmego numeru „Robotnika Wybrzeża", on wydał jako swoje, już przeciwko nam.

Wielki dzień

Nadszedł 16 października 1978 r. Wybór Papieża. Euforia. Ludzie się spotykali. Przeżywali wielką radość. Wyciągali do siebie ręce. Poczuli się jedno. Nastąpiła jedność w narodzie. Potem, kiedy przyjechał w 1979 r. do Polski, pojechałam do Gniezna. Poczułam się uskrzydlona i silna. Potwierdzenie tego, co robię znalazłam w słowach Ojca Świętego. I dlatego wtedy już szłam pod prąd, jak tur, nie patrząc na nic.

Gwiazdowie jeździli za Ojcem Świętym, tylko nigdy nie mogli się z nim spotkać. Zanim dojechali do miasta, w którym był Ojciec Święty, to ich aresztowano i trzymano tak długo, aż Ojciec wyjeżdżał. Potem ich wypuszczano, a oni jechali dalej. I znowu ich zamykano, zanim zdołali dojechać.

To wszystko upoważniało nas do tej działalności, którą prowadziliśmy. Widzieliśmy sens w tym, co robimy i wiedzieliśmy, że tak właśnie należy postępować.

Przed strajkiem

Potem zostałam karnie przeniesiona do „Techmoru", zakładu kooperującego ze Stocznią. Artykuł 42. Kodeksu Pracy mówił, że kierownik ma prawo delegować pracownika bez jego zgody na okres trzech miesięcy. Był to grudzień, styczeń i luty przełomu lat 1979-1980. Potem przedłużyli mi ten okres na następne trzy miesiące, do czerwca. Wystąpiłam z zażaleniem do kadr, że chcę wrócić na swój wydział po pierwszych trzech miesiącach. Wyszukali wtedy następny artykuł Kodeksu, nr 43, który mówi, że chodzi o trzy miesiące, ale w roku kalendarzowym.

W tym czasie nadal współpracowałam z Wolnymi Związkami. Organizowaliśmy demonstracje, spotkania, modlitwy w kościele Mariackim. Przynosiłam bibułę z KOR-u i w tym innym zakładzie też roznosiłam tę „zarazę", z którą oni walczyli. Dlatego już wtedy postanowili mnie zwolnić. Zarzucali mi, że przynoszę wódkę na teren zakładu, a to były gazety. Takie trochę nieczytelne, bo nie było można kupić ani papieru, ani farby. Jeszcze drukować nie umieliśmy. Robiliśmy sitodruk, a z mydła,,komfort" i sadzy robiliśmy farbę. To, co wydrukowaliśmy schło trzy dni. Jednak i po trzech dniach ta „farba" się rozmazywała.

Kiedyś przyniosłam już trochę nieaktualne, „przeterminowane" i nieco zamazane ulotki. W Stoczni kontrolowano ludzi przy wyjściu z pracy. Tym razem skontrolowano mnie przy wchodzeniu. Wtedy wyjęłam tę bibułę z torebki i trzymałam ją w ręku. „-Proszę bardzo, róbcie rewizję". Strażnik wyrwał mi bibułę z ręki. Szukał wódki. Zapytałam, po co to zabiera, przecież to nie jest wódka. On na to, że musi to zanieść do dowódcy. „-To dowódca ma stwierdzić, że to nie jest wódka, tylko gazeta? Pan tego sam nie może stwierdzić?" To było takie nękanie.

Otrzymywałam wiele nagan w pracy i dochodziłam swoich praw w sądzie. Wygrywałam sprawy. Ostatnia sprawa odbyła się 30 stycznia 1980 r. Potrącono mi 300 zł premii za wysługę lat. Dokładnie 302 zł. Odwołałam się do Komisji Rozjemczej Stoczni Gdańskiej. Komisja nie przyjęła odwołania. Podobnie Komisja Odwoławcza. Wtedy poszłam do sądu. Sąd skierował sprawę znów do Komisji Odwoławczej. Tak to odrzucali, jak piłeczkę pingpongową. W rezultacie po raz trzeci znalazłam się w sądzie pracy. Od stycznia do 7 sierpnia 1980 r. byłam trzy razy w sądzie pracy. Razem z komisjami więcej czasu spędzałam w sądzie, niż w pracy. Walczyłam o swoje. Wiedziałam, że prawo było po mojej stronie i oni nie mogli mnie w ten sposób poniewierać. Nie mieli podstaw do potrącenia mi premii.

7 sierpnia po raz kolejny znalazłam się w sądzie pracy. Dowiedziałam się, że Stocznia wysłała mi pocztą te pieniądze dwa dni wcześniej. Zadzwoniłam do Kaczyńskiego, co mam robić, ponieważ jutro jest sprawa w sądzie. Kaczyński odpowiedział: „-Pieniądze zawsze zdąży pani odebrać. Niech pani idzie na rozprawę". I poszłam.

Kiedy wróciłam do domu, w skrzynce zastałam zwolnienie z pracy z artykułu 52. Powodami do zwolnienia były sabotaż, złodziejstwo, pijaństwo, najgorsze przestępstwa. Dwa dni później w sobotę 9-ego była wypłata. Byłam wtedy na zwolnieniu lekarskim. Poszłam na bramę nr 3, bo tamtędy zawsze wchodziłam. Poszłam odebrać pieniądze. To było tuż przed zakończeniem pracy. Straż zatrzymała mnie na bramie i zaprowadzili mnie do wartowni. Wartownia Straży Przemysłowej znajdowała się blisko bramy nr 3. Zatrzymali mnie tam i chcieli wrzucić do samochodu. Nie dawałam się. Wykręcili mi ręce i skaleczyli rękę, która zaczęła krwawić. Zaczęłam krzyczeć. Wrzucili mnie do samochodu i zawieźli do kadr, gdzie mieli mi wypłacić pieniądze.

Do kasy przyprowadziło mnie dwóch strażników. Pieniądze wypłaciła sekretarka, a potem strażnicy wyrzucili mnie za bramę. Wieźli mnie do bramy „renówką" i po drodze potrącili rowerzystę. Zatrzymali się na chwilę i wtedy otworzyłam drzwi i zaczęłam krzyczeć, że wyrzucają mnie z pracy i że zrobili ze mnie złodzieja.

Poszłam do domu do Gwiazdów i powiedziałam, że moja rola już się skończyła. Nie miałam prawa wstępu do Stoczni. Zabrali mi przepustkę i wypłacili tylko część pieniędzy za pracę na poprzednim wydziale.

W międzyczasie, kiedy wygrywałam sprawy na terenie Stoczni w komisji rozjemczej czy w radzie zakładowej, to otrzymywałam wyroki", że uznaje się sprawę za niebyłą. Wtedy kserowałam takie dokumenty i roznosiłam na wszystkie ponad dwadzieścia wydziałów. Pokazywałam kolegom, ze można i trzeba walczyć o swoje prawa. Dostarczałam im na to dowodów. Stąd byłam znana na terenie Stoczni.

Wszystko wykorzystali: prośbę, groźbę, przeniesienie do innego zakładu pracy. A ja nadal roznosiłam bibułę. Wobec tego postanowili mnie wyrzucić, żeby zastraszyć innych. Wtedy Wolne Związki Zawodowe napisały apel do stoczniowców w mojej obronie. „Jeżeli nie obronicie kogoś, kto występuje w waszej obronie, to siebie też nie obronicie." Były to ulotki o formacie A4, które stoczniowcy roznosili na terenie zakładu. Wśród nich byli Prądzyński i Felski. Ulotka została napisana i rozniesiona 13 sierpnia 1980 r. Położyli ją też pod drzwiami dyrektora naczelnego.

Początek

W WZZ-ach zapadła decyzja o próbie rozpoczęcia strajku w Stoczni następnego dnia. Wałęsa miał przyjść do Stoczni o 6-ej czternastego rano i spróbować zrobić strajk. Należał on do naszej nieformalnej grupy, w której nie było szefów. Wszyscy w tej grupie odpowiadali za jednego, a jeden za wszystkich. Wałęsa był od 1 lutego 1980 r. zwolniony z pracy i był na naszym utrzymaniu. Kiedyś pracował w Stoczni, znał teren i nie powinien był mieć problemów z rozpoczęciem strajku. Nic mu nie groziło, bo pracy by nie stracił, ponieważ jej nie miał. Wałęsa miał wejść na teren Stoczni razem z ludźmi idącymi do pracy. Kiedy wchodziła większa grupa pracowników, wtedy nie wszystkich kontrolowano. W Stoczni pracowało 16 tysięcy ludzi, którzy wchodzili przez trzy bramy wejściowe. Na szóstą rano do pracy szła prawie połowa pracowników i w takim tłumie fizycznie nie można było wszystkich skontrolować.

Było też powiedziane, że gdyby nie udało się zrobić strajku, a wiadomo by było, że Wałęsa jest na terenie Stoczni, to po prostu ucieknie. Przeskoczy przez płot w drodze powrotnej. Nic mu nie groziło, ale byłby przecież obcym człowiekiem bez przepustki na trenie zakładu zamkniętego. I stąd Wałęsa wziął ten swój skok przez płot do Stoczni.

Ponieważ Wałęsa nie pokazał się 14-go na terenie Stoczni, to chłopcy", którzy przynieśli ulotki na największy wydział K-3 (wydział kadłubowy) i rozdawali je pracownikom w szatni, zaczęli się zastanawiać. Pracownicy wiedzieli, że ma być podjęta próba strajku. Robiliśmy wcześniej spotkania u mnie w domu i u mojej teściowej. Naszą obroną miał być strajk. Wałęsa jednak nie przyszedł o szóstej rano do Stoczni, jak było to umówione. Ale po co główny opozycjonista w chwili przygotowania strajku pojechał do dowódcy marynarki wojennej, który był członkiem egzekutywy gdańskiej PZPR? Mogę tylko domyślać się, że pojechał on po wytyczne, jak nie dopuścić do strajku.

W tym czasie jednak strajk w Stoczni rozpoczął się bez Wałęsy. Największy wydział K-3 był poinformowany o strajku 14- ego rano. Na wydziale W-2, na którym ja pracowałam, akcję organizował Maliszewski. Ludzie z jednego i drugiego wydziału połączyli się i spotkali się pod dyrekcją. Wtedy wszyscy już wiedzieli, że chodzi o przywrócenie mnie do pracy.

Kiedy już Stocznia stanęła, kiedy już żaden dźwig nie pracował, Piotr Maliszewski i Bogdan Felski weszli do dyrektora. Piotr Maliszewski powiedział: „Panie dyrektorze, potrzebujemy samochód, żeby przywieźć Annę Walentynowicz, bo nie będziemy z panem rozmawiać, dopóki jej tu nie będzie". Dyrektor chciał wtedy gdzieś zadzwonić, ale Maliszewski na to nie pozwolił. „Chłopaki, pilnujcie pana dyrektora. Ja mam prawo jazdy. Na dole jest samochód dyrektora i ja pojadę". Wtedy Maliszewski i Felski zbiegli na dół i powiedzieli kierowcy, że potrzebują samochodu. Kierowca odpowiedział, że samochodu nie odda, ale pojedzie wszędzie, gdzie trzeba. Przyjechali po mnie, a mnie nie było w domu.

Tego dnia rano poszłam zrobić badanie, bo byłam wtedy na zwolnieniu lekarskim. W windzie w przychodni jechałam z jednym z dyrektorów ekonomicznych Stoczni, który rozmawiał z też jadącą do góry lekarką. Powiedział wtedy, że w Stoczni rozpoczął się strajk. Mnie serce zadrżało. Nie pojechałam na piąte piętro, tylko wysiadłam na trzecim, bo tam pracowała Alina Pieńkowska. Akurat spotkałam ją na korytarzu. Weszłyśmy do łazienki. Szeptem powiedziałam, że zaczął się strajk. Co tu zrobić? Jak zawiadomić Kuronia? Telefon tam nie działał. Wtedy zeszłam na dół do centrali, ale telefonistka powiedziała, że nie może mnie połączyć, bo wyrzucą ją z pracy.

Nie miałam czasu do stracenia. Wyszłam na ulicę i postanowiłam zadzwonić z telefonu w jakimś sklepie. Kiedy wychodziłam na zewnątrz zobaczyłam po przeciwnej stronie ubeka w jasnej kurteczce, który robił u mnie rewizję. Wiedziałam, że do telefonu się nie dostanę, bo on mnie wtedy zatrzyma. Poszłam na most i tramwajem wróciłam do domu. Wysiadłam na przystanku i zobaczyłam kilku ubeków. Byłam już śledzona. Znajome twarze, bo robili u mnie rewizje. Kiedyś zapytałam Andrzeja [Gwiazdę]: „Skąd ty wiesz, kto ciebie śledzi? Przecież tylu ludzi chodzi po ulicy". A on odpowiedział: „Z czasem to i ty będziesz wiedziała".

Przeszłam przez ulicę i zamiast iść do swojego domu poszłam na róg Morskiej i Grunwaldzkiej, gdzie mieszkała moja podopieczna. Do budynku nie weszłam od ulicy, tylko od podwórka, na pierwsze piętro i tam się ukryłam. Zniknęłam im w tłumie. Miałam klucze do mieszkania, ale nie było w nim telefonu. Przez firankę widziałam ich wszystkich na ulicy. W tym czasie przyszła do mnie do tego mieszkania kobieta spod „czwórki", z budynku, w którym mieszkałam. Tam był punkt kontaktowy i stoczniowcy wiedzieli, że tam mogą się dowiedzieć, gdzie jestem. Kiedy mnie nie zastali w moim mieszkaniu, poszli pod „czwórkę". Ona nie wiedziała, co się ze mną stało, wiedziała tylko, że rano poszłam do przychodni. Ale kazała im poczekać, bo chciała sprawdzić następny punkt kontaktowy, który znała już tylko ona. To było właśnie mieszkanie, w którym ukryłam się przed ubekami.

Przyszła i powiedziała, że dyrektor przysłał samochód ze stoczniowcami i muszę jechać do Stoczni. „-To powiedz im, żeby podjechali tu." Podjechali pod bramę, kołami na chodnik, ja czekałam w klatce i szybko wskoczyłam do samochodu. Pojechaliśmy do Stoczni. Ubecy nie zorientowali się, bo wszystko odbyło się bardzo szybko.

Przyjechaliśmy pod bramę, gdzie stali już robotnicy, którzy nam ją otworzyli. Wjechaliśmy może dwa, trzy metry za bramę, a tam już były tłumy ludzi. Trzeba było wysiąść. Kiedy wysiadłam, podeszły do mnie dziewczyny i wręczyły mi ogromny bukiet róż. Zapytałam, skąd te kwiaty tak rano. „-Z klombu przed dyrekcją. Przecież to nasze." Stoczniowcy poprosili mnie, żebym weszła na najwyższy obiekt przy bramie. To była koparka. Chodziło o to, żeby ludzie uwierzyli, że jestem wśród nich. Nie wystarczyło tylko powiedzieć, bo taka była wtedy wśród nich nieufność. Pomogli mi wdrapać się na górę, ale nie byłam zdolna już nic powiedzieć. Serce się rozczuliło. Zobaczyłam tlum ludzi i skojarzyłam to sobie od razu z Papieżem.

Nad tym tłumem widniał kawałek dykty przybitej do kija i napis kredą: Przywrócić Annę Walentynowicz do pracy i 1000 zł dodatku drożyźnianego. To mnie tak wzruszyło, że mogłam tylko podziękować ludziom i ze Izami w oczach zeszłam z koparki. Stoczniowcy zrobili przejście do sali BHP i po drodze mówili, że muszę stanąć na czele strajku. „Chłopaki, nie mogę, bo ranga sprawy spada, jak baba stanie na czele. To musi być mężczyzna." W takim razie kto? Wałęsa, bo był najstarszy. Nie zapamiętałam, która to była godzina, ale Wałęsa już był w Stoczni.

Wałęsę podwieziono motorówką. Tadeusz Fiszbach [w okresie strajku I sekretarz KW PZPR w Gdańsku - red.] w 2000 r. na spotkaniu z grupą stoczniowców szczecińskich u ks. Jankowskiego, powiedział, że Wałęsę przywieziono do stoczni na polecenie kontradmirała Janczyszyna wojskową motorówką. Powiedziałam wtedy, że należy sprostować historię. Dlaczego przed halą BHP stoi kawałek płotu z tabliczką, że nikomu nieznany elektryk Lech Wałęsa 14 sierpnia 1980 r. przeskoczył przez płot i obalit komunizm? Tam powinna stać motorówka, albo makieta motorówki, a kłamstwo nie może urastać do legendy.

Poszliśmy do sali BHP. Przyszli tam dyrektor, pierwszy sekretarz partii i reszta kierownictwa. Rozpoczęły się rozmowy. Prowadził je Piotr Maliszewski. On wynegocjował pomnik [Krzyże Gdańskie - red.], bo dyrektor cały czas nalegał, żeby to była tablica. Myśmy liczyli na to, że strajk będzie trwał kilka godzin, najwyżej jeden dzień. Tymczasem rozmowy trwały trzy dni. Z początku dyrektor nie chciał rozmawiać. Informacja o naszym strajku jednak szybko się rozchodziła mimo tego, że nie działały telefony. Zaczęły stawać zakłady pracy. Stocznia Gdynia, stocznia remontowa. A potem stanęło całe Trójmiasto.

Drugiego dnia strajku, 15 sierpnia, dyrektor zaproponował mi, że przyjmie mnie do pracy, z tym, że miałam pracować w Tczewie i tylko do końca roku. Od 1 stycznia 1981 r. miałam pójść na emeryturę, nie będąc jeszcze w wieku emerytalnym. Wtedy powiedziałam, że przecież z Tczewa przyjeżdża do Gdańska Zosia Zielińska, pracująca na moim wydziale. Też suwnicowa. To czy nie logiczne jest to, żeby ona pracowała tam, gdzie mieszka, wtedy ja nie musiałabym dojeżdżać z Gdańska. Dyrektor odpowiedział, że nie mają zaufania do Zosi Zielińskiej, a muszą dać człowieka uczciwego. Wyszłam do stoczniowców i przedstawiłam im warunki postawione przez dyrektora. Niby realizował nasze żądania.

Stoczniowcy się oburzyli. „Co? Dyrektor stawia warunki? To my podnosimy żądania: Walentynowicz do pracy, Wałęsa do pracy i dwa tysiące dodatku drożyźnianego." Kiedy przedstawiłam to dyrektorowi, to stwierdził, że jest to za poważna sprawa i on nie może podjąć decyzji z tak małą grupą ludzi. Znów nie podejrzewaliśmy, że to będzie podstęp. Dyrektor zaproponował, żeby z każdego wydziału wziąć po dwie osoby o dużym stażu. Myśmy się zgodzili. Dyrektor całą noc prowadził rozmowy z Warszawą przez gorącą linię".

Wybrali sobie ludzi z każdego wydziału i trzeciego dnia, 16 sierpnia, to Wałęsa stanął na czele strajku. On też prowadził rozmowy z dyrekcją i wytargował: Walentynowicz do pracy, Wałęsa do pracy i 1500 zł dla każdego pracownika Stoczni Gdańskiej, ale tylko Stoczni Gdańskiej. Od sprzątaczki do dyrektora. A inne zakłady? Wałęsa powiedział, że nie chce wracać na statek jako elektryk, tylko poprosił o zatrudnienie w dziale samochodowym, bo w międzyczasie uzyskał uprawnienia elektromechanika samochodowego. Dyrektor zgodził się.

Wtedy Wałęsa ogłosił zakończenie strajku. Negocjacje z dyrekcją nie były nagłośnione przez radiowęzeł, ale podłączyli go natychmiast, kiedy Wałęsa ogłaszał koniec strajku i zaintonował „Jeszcze Polska nie zginęła". Ludzie, którzy siedzieli pod dyrekcją na bruku, wstali, odśpiewali hymn i usiedli. Wałęsa w międzyczasie szedł do budynku dyrekcji. Wszedł na schodki przed wejściem do budynku i powiedział: „A wy na co czekacie? Idźcie do domu. Czekacie, aż straż was wyprowadzi? Do godziny 18-ej trzeba opuścić Stocznię. Ja się zobowiązałem wobec dyrektora odpracować te trzy dni." I ludzie bez słowa wstali i zaczęli wychodzić przez szeroko pootwierane bramy.

ciąg dalszy części pt. „Strajk" w następnym numerze

Anna Walentynowicz

O autorze

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com