Anna Walentynowicz
W 1950 r. przyszłam do pracy w Stoczni. Byłam poniewierana przez moich opiekunów, a nie miałam rodziców. Wiadomo, jak wygląda sieroce życie. Musiałam w końcu odejść od nich. Pracowałam u lekarza, opiekowałam się dzieckiem, chodziłam sprzątać do ludzi i tak się utrzymywałam. Potem przez pół roku pracowałam w zakładach tłuszczowych, w „Amadzie", przy produkcji margaryny. Tam spotkałam dziewczyny ze szkoły mechanicznej, które przyjechały na praktykę. Zaczęłam się interesować tym, co robiły. Starszy pan, który w czasie wojny stracił oko powiedział mi: „-Dziecko, praca tutaj nic ci nie da. Tu, przy pakowaniu margaryny, może pracować każdy. Idź do Stoczni. Jesteś młoda, nauczysz się jakiegoś zawodu i będziesz układała sobie życie".
Natychmiast pobiegłam do Stoczni. Zrobiłam rozeznanie i postanowiłam zatrudnić się jako spawacz. To mi zaimponowało: spawacz. Wiedziałam, że się tego nauczę. I rzeczywiście biegłam do tej Stoczni z bijącym sercem, żeby mnie tylko przyjęli. Będę pracować tak, żeby mnie nikt nigdy nie chciał zwolnić. Nigdy nie pytałam, ile zarobię, tylko chciałam pracować. Chciałam być pożyteczna, chciałam budować tę Polskę Ludową. I rzeczywiście byłam zaangażowana bez reszty.
Wróciłam do „Amady", załatwiłam zwolnienie i rozpoczęłam pracę w Stoczni. Musiałam nadrobić kurs spawaczy, który niedawno się rozpoczął. Był listopad 1950 roku. Był to okres tzw. równouprawnienia kobiet. Kobiety-traktorzystki, kobiety-murarki, ale było to jednak uderzenie w kobietę, bo z obowiązków domowych nikt jej nie wyręczał, a musiała wykonywać taką samą pracę jak mężczyzna.
W czasie mojej pracy w Stoczni widziałam wywieszone wszędzie hasła i plakaty. Głównym ich tematem była troska o rodzinę. Wiedziałam, że to był blef. Haseł tych nikt nigdy nie wprowadził w życie, a ja chciałam to zrobić. Na każdej naradzie, a co miesiąc odbywała się narada produkcyjna, omawiane były plany miesięczne w ramach planów pięcioletnich, które musieliśmy realizować. Tam zaczęłam domagać się szacunku dla człowieka i należytej zapłaty za ciężką pracę. Występowałam zgodnie z wywieszonymi wszędzie hasłami. Okazało się, że jestem niewygodna. Na jednej z narad, powiedziałam do kierownika: „-Dlaczego pan mi kazał zostać po godzinach, kiedy ja w ciągu dnia nic nie robiłam, bo była zła organizacja pracy? Praca w dzień nie została przygotowana, a ja miałam zostać na noc? - Nie musisz zostawać, ale zostaw kartę, bo nam brakuje roboczogodzin do planu". Jak nie było wyrobionych roboczogodzin, to pracownik umysłowy nie otrzymywał premii. Potem inni mieli do mnie pretensje o to, że głośno mówię, że kierownik fikcyjnie zostawiał te karty i fikcyjne były nadgodziny. „-Zazdrościsz mi, że zarobiłem więcej."
Potem okazało się, że kierownik i dyrektor kradli, tak jak dzisiaj się kradnie, tylko może nie na taką skalę. Dyrektor budował dom w Sopocie. W ciągu roku wybudował willę, zasadził drzewa i wszystko ogrodził, kosztem Stoczni. Rano zabierało się samochód, materiał, grupę pracowników i jechało się do Sopotu. Pracowali tam nie tylko po osiem, ale po dwanaście czy czternaście godzin. Drugi dom do spółki zbudowali w Wiśle dyrektor kadr, Skrzypczak, i dyrektor naczelny Stoczni Gdańskiej, Kostuj, prywatnie szwagrowie. Był to dom wczasowy. Również i to działo się kosztem Stoczni, kosztem wyrobionego funduszu. Pracownicy donieśli do komisji partyjnej, że dyrektorzy okradają nas, okradają Stocznię. Przyjechała komisja. Sprawdzili, że wszystko jest opłacone w porządku. Nieważne, skąd pochodziły pieniądze, ale jest opłacone i nie ma żadnego zadłużenia.
Skrzypczaka przeniesiono do Stoczni Remontowej.
Po tym, jak pracownicy donieśli, że dyrektorzy okradają Stocznię, przyszedł do nich mistrz i mówi: „-A ty jesteś uczciwy? Tej nocki to ty też nie pracowałeś, a pieniądze dostales". Wtedy tamten przychodzi do mnie i mówi: „-Przepraszam! Miałaś rację. Dałem argument przeciwko nam. Oni teraz całe miliony nam wykradają, a mi postawili zarzut, że wtedy zarobiłem osiemdziesiąt złotych więcej. I rzeczywiście nie powinno się tego robić".
Na naradzie produkcyjnej mówiłam o sprawie, która przez to nabrała rozgłosu. Mówiłam, że sekretarz bierze pieniądze, a nie pracuje, że pieniądze te należą się robotnikom za ciężką pracę. Był on trzy miesiące w wojsku, a brał premię, która należała się ludziom. Nasza pensja składała się z różnego rodzaju premii za budowanie, za eksploatację, za próby itd. Pieniądze te dzielili, jak chcieli. Wtedy odezwał się sekretarz i powiedział, że ja nie chciałabym żyć za siedemdziesiąt procent pensji, bo oni tyle dostają w wojsku. Dlatego musiał wziąć tę premię, żeby sobie wyrównać. Wtedy odpowiedziałam, a mam język niewyparzony, że te siedemdziesiąt procent pensji trzeba najpierw przynieść do domu, a nie zostawić na ul. Robotniczej u kochanki. Bo rzeczywiście tak było. Dlatego byłam niewygodna.
W 1964 r. miałam operację i dlatego przeszłam na produkcję uboczną do lżejszej pracy, jako suwnicowa, ale byłam pełnowartościowym pracownikiem na tym stanowisku. Nie była to praca fizyczna, ale za to była bardziej wyczerpująca psychicznie. Suwnica była sterowana z kabiny u góry. Skończyłam trzymiesięczny kurs i musiałam posiadać takie uprawnienia, jakie mają kierowcy. Co pół roku obowiązywały badania lekarskie i badania zdolności psychicznej.
W 1965 r. zajęłam się kolejnym oszustwem. Przewodniczący Rady Zakładowej przegrywał w totolotka pieniądze, które były przyznane na zapomogę z funduszu zakładowego dla ludzi chorych, biednych i potrzebujących. I ja to ujawniłam. Wniosłam sprawę do Rady Zakładowej, żeby położyć kres takim praktykom. Nie domagałam się ukarania nikogo, tylko żeby nie czynić tego. Jeżeli pieniądze zostały przyznane robotnikom, to powinny zostać przekazane tym, którzy ich potrzebują. Rada Zakładowa nie przyjęła tego. Zwróciłam się do Rady Okręgowej. Rada Okręgowa powiedziała, że jest to sprawa Stoczni Gdańskiej i oni nie będą w to ingerować. Tak więc na koniec zwróciłam się do Centralnej Rady Związków Zawodowych, bo należałam do związku. Wszyscy byliśmy członkami związku. Byłam w komisji socjalno-bytowej i wiedziałam dokładnie, że pieniądze te nie idą tam, gdzie zostały przeznaczone. Wtedy przyjechała komisja kontroli partyjnej z Warszawy i przez miesiąc badali sprawę.
I okazało się, że to ja jestem winna, bo z ramienia Ligi Kobiet organizowałam obchody Dnia Kobiet. Pieniądze dawała Rada Zakładowa, a ja kupowałam wino. Miałam wszystkie rachunki. Zorganizowałam to święto dwa razy. Po pracy 8 marca zrobiliśmy spotkanie z kierownictwem i załogą. Postawiono mi zarzut, że też wydawałam pieniądze niezgodnie z przeznaczeniem. Zabrali mi te wszystkie rachunki i zabronili gdziekolwiek dalej pisać.
Pewnego dnia wzywają mnie do komitetu partii, już na zewnątrz. Ten sam człowiek, który przedstawił mi się, że jest z Warszawy, z kontroli partyjnej, zaczął na mnie krzyczeć: „-Przecież mówiłem, że nie macie prawa pisać, a wy znowu piszecie gdzieś tam!" Nie wiedziałam o co chodzi. Wtedy z drugiego pokoju wychodzi człowiek i mówi: „-Przepraszam, te dokumenty zostały przekazane do archiwum, a towarzysz nie wie, bo towarzysz jest na emeryturze". Ja mówię: „-Na emeryturze? To jest towarzysz na emeryturze? Przecież miał być z kontroli partyjnej z Warszawy. Co tutaj jest grane? Jeszcze nigdzie nie pisałam, ale nie powiedziałam, że nie napiszę". No i wtedy zaczęło się. Chcieli mnie wyrzucić z pracy. Miałam już dwa brązowe, srebrny i złoty Krzyż Zasługi za długoletnią i nienaganną pracę w działach produkcyjnych Stoczni Gdańskiej, nadane decyzją Rady Państwa.
Pewnego dnia dowiaduję się, że mam być przeniesiona na inny wydział. Dowiedzieli się o tym pracownicy. Rozmawiali ze sobą, że mają tyle pracy i jestem im tu potrzebna. Pracowałam wtedy już jako suwnicowa. To był 1968 rok. Pracowałam na produkcji i wiedziałam jak ustawić człowiekowi, jak pomóc. Podjeżdżałam suwnicą i temu pracownikowi na dole ustawiałam tak jak on chce, żeby było mu wygodnie spawać, czy szlifować. Dlatego pracownicy na dole bardzo cenili sobie moją usługę w tej produkcji. I teraz muszę być przeniesiona. Właściwie to miałam być zwolniona, ale puszczono tylko taką informację, że będę zwolniona. Poszłam do prokuratora. Prokurator mówi: „-Idąc do lasu musisz mieć siekierę, idąc do sądu musisz mieć dokument. Jak dadzą na piśmie wypowiedzenie, zwolnienie czy przeniesienie, to przyjdź do mnie, porozmawiamy".
Moja cała brygada, 65 osób, napisała petycję do kierownika. Pisali, że muszą mieć obsługę, a ja man zostać, bo dobrze nam się pracuje razem. Kierownik nie chciał przyjąć tej petycji, bo jak spojrzał na listę, to stwierdził, że ten za młody, ten za krótko pracuje, ten za stary. Tak że wyselekcjonował z tych 65. może 15 osób. Było w tym dwóch mistrzów. W sobotę po pracy przychodzimy na spotkanie. Ja się nie przebierałam, tylko poszłam w kombinezonie, ale mnie nie wpuszczono. Kierownik będzie rozmawiał z mistrzami, ale beze mnie. Mistrz powiedział do mnie: „-Zostań na korytarzu. My cię zawołamy". Siedzę na korytarzu chyba pół godziny. Tam się kłócą. Mistrz musiał być przecież po stronie kierownika. Od tego zależała jego funkcja, bo w każdej chwili też go mogli odwołać. I wtedy drzwi na korytarz z tego pokoju otworzył mistrz Wierzbicki i mówi: „- Słuchaj, nie ma z kim gadać. Idź do prokuratora, bo prokurator oskarża, ale i broni jak zajdzie potrzeba".
Skończyło się tym, że jednak przenieśli mnie na inny wydział. Przychodzę na ten wydział i dowiaduję się, że telefonowano z mojego wydziału, żeby mnie tu nie przyjmować, bo jestem niebezpiecznym osobnikiem. Więc mówię do kierownika tego nowego wydziału: „-To co, mam postąpić jak Hibner?".
Hibner też tak walczył o prawa, o sprawiedliwość, o prawdę. To go zwolnili. Potem przyjęli go do pracy na nowych warunkach, a on był tuż przed emeryturą. I nie wytrzymał. W Dniu Stoczniowca, 29 czerwca, odbywał się bankiet zorganizowany na terenie Stoczni. Hibner pracował po południu. Włożył list do kieszonki i powiesił się na dźwigu. W poniedziałek dopiero go zdjęli, bo to było po pracy, na drugiej zmianie. Nikt nie zauważył. Po prostu nie wytrzymał tego.
Więc mówię:,,-Czy ja mam tak postąpić? -No nie, to ja panią przyjmę". Pracowałam tam też jako suwnicowa i nie miałam prawa przeniesienia. Ale od 1968 r. byłam zatrudniona już jako czarna owca, bo zarzucano mi między innymi to, że się skumałam z „,unią syjonistyczną", a ja w ogóle nie wiedziałam, co to znaczy. Poza tym, jak studenci przybijali jakieś tam hasła przy Akademii Medycznej, to ja bałam się do nich podejść. Widziałam, że inni ludzie też. Rzucali im przez płot kwiaty, ale nie podchodzili do nich.
Nadszedł rok 1970. Wojsko otoczyło Stocznię. We wtorek nad ranem przyjechały tutaj z Gdyni 32 czołgi. Rano idziemy do pracy i jeden z pracowników z mojego wydziału rozpoznaje syna w czołgu. Ten krzyknął: „-Tato, przynieś nam coś ciepłego do jedzenia i ubrania! Jest nas czterech". Myśmy schodząc z mostu przy trzeciej bramie, nad torami, poszli do Stoczni, a ojciec żołnierza wrócił do domu po ubranie i za jakiś czas przyszedł. Mówi: „- Przyniosłem im bigos, który akurat zona ugotowała. Ten bigos zagrzałem, zawinąłem w gazetę, żeby przynieść im gorący. Rozmawiałem z synem. Był alarm bojowy. Myśleli, że jest to alarm próbny. Jak to żołnierze, żeby zdążyć na alarm, myśleli, że za pół godziny wrócą do koszar, bo tak nieraz już było. Bez bielizny, bez skarpet wskoczyli w buty i do czołgów, żeby zdążyć. A jak wyprowadzili czołgi z koszar, to okazało się, że był rozkaz: jechać na Gdańsk. Niemcy napadli na Gdańsk".
Jak się o tym dowiedziałam, natychmiast pobiegłam na bramę numer 2. Nikt mi nie kazał. To było jakoś tak impulsywnie. Przez mikrofon powiedziałam do żołnierzy: „-Żołnierze, nie wierzcie! Dowódcy was oszukują. Nie ma tu żadnych Niemców. To są wasi rodzice. My walczymy o godziwą zapłatę za bardzo ciężką pracę, a i wy po skończonej służbie będziecie tu szukać pracy". Mówiłam do żołnierzy, żeby nie strzelali do nas.
Okazuje się, że w tym czasie oddziały te wizytował wiceminister spraw wewnętrznych Franciszek Szlachcic, z pułkownikiem Rypalskim. W Pruszczu mieli swój punkt dowodzenia. Przyjechali pod Stocznię i słyszeli, jak przemawiam. Wtedy Franciszek Szlachcic zwrócił się do pułkownika Rypalskiego: „-Towarzyszu, czy macie wyborowych snajperów? -Tak. -To każcie ją zdjąć".
Po latach Rypalski zeznaje w Sądzie Marynarki Wojennej w Gdyni przeciwko Jaruzelskiemu. To wszystko opisuje też Branach w książce Grudniowe wdowy czekają. „-Zażądał ode mnie, żebym zastrzelił tę kobietę." Ale Rypalski pokręcił głową i mówi: „-Nie dałem takiego rozkazu". I tak ocalałam.
W 1971 r. umiera mój mąż i odtąd całkowicie poświęcam się pracy społeczno-politycznej. Nawet nie nazywałam tego pracą polityczną, tylko społeczną. Chciałam służyć, chciałam pomagać innym ludziom. Tym bardziej, że widziałam, że żyję na kredyt Pana Boga, bo po kuracji onkologicznej lekarze dawali mi najwyżej pięć lat życia. Chciałam te pięć lat wykorzystać. Coś zrobić, coś po sobie zostawić, jakieś chociaż dobre wspomnienie. Dlatego się bez reszty poświęcałam.
W 1976 r. powstaje KOR. W 1976 r. zamordowano Pyjasa, studenta w Krakowie. Zaczynam interesować się życiem społecznym nie tylko w swojej rodzinie, nie tylko w Stoczni, nie tylko w Gdańsku, ale tym, co się dzieje w kraju.
cdn.
Anna Walentynowicz