Anna Walentynowicz
Wróciłam do budynku. Podszedł do mnie Tadeusz Szczudłowski i powiedział: „I co? Załatwiliście swoje sprawy? Pani pracuje, Wałęsa też. A co z tymi, którzy nas poparli? Czy pani nie rozumie, że dyrektor załatwił to tylko dlatego, że był nacisk opinii publicznej całego Trójmiasta. Czy Pani wie, że strajkuje w tej chwili całe Trójmiasto? Wszystkie zakłady, nie tylko stocznie".
Stałam bezradna. Co piętnaście minut nadawany był komunikat, że wszyscy muszą opuścić Stocznię do godziny osiemnastej w celu zabezpieczenia zakładu pracy przez straż przemysłową. Wtedy Alina Pieńkowska powiedziała: „Słuchaj! Ogłaszamy strajk solidarnościowy". Stąd właśnie wzięła się nazwa „Solidarności". Wbiegłyśmy na salę BHP, żeby skorzystać z mikrofonu i ogłosić kontynuację strajku, ale mikrofon został już wyłączony. Nie miałyśmy czasu. Bramy zostały otwarte, a ludzie wypływali jak rzeka.
Pobiegłyśmy najpierw na bramę numer 3, ponieważ tam był wydział kadłubowy i pracowało tam najwięcej fizycznych, którzy wychodzili tamtędy do kolejki. Biegłyśmy, bo nie było ani telefonu, ani samochodu, a odległość od dyrekcji do bramy to było około półtora kilometra. Na bramie były tłumy ludzi. Kiedy biegłam, myślałam sobie, że gdy nie prosiłam, a jednak zrobili strajk, to jeżeli poproszę, to ta załoga na pewno mnie usłucha i zadośćuczyni mojej prośbie. Powiedziałam im, że proponujemy strajk solidarnościowy. Wtedy odezwał się taki działacz Rady Zakładowej z wydziału R: „Chce się pani strajkować, to niech pani strajkuje. Ja mam dosyć. Trzy dni w domu nie byłem". Wtedy nie wytrzymałam i się rozpłakałam, dlatego, że przez te trzy dni nie jadłam i nie spałam. Nie wiem, jak jeszcze w ogóle trzymaliśmy się na nogach.
Alina [Pieńkowska], ponieważ była mojego wzrostu, drobniutka, (miała jednak anemiczny głos), weszła na znaleziony niedaleko przez kogoś pojemnik po farbie. Znalazła się ponad głowami robotników. Ubrana była w różową bluzkę z szerokimi rękawami. Rękę podniosła do góry i wyglądała jak Nike warszawska. Ludzie zastanawiali się, co też ta kobieta chce powiedzieć. A ona powtórzyła, że organizujemy strajk solidarnościowy. Stanęli i słuchali. I zaczęli wykrzykiwać. Jeden chciał, drugi nie. Odezwał się wtedy młody człowiek, o twarzy okrągłej jak księżyc i powiedział: „Ja jestem tuż po wojsku. Zobaczcie, nas też rozwalcują". A ludzie krzyczą: „Jak to, przecież dostaliśmy glejt od wojewody". I rzeczywiście wojewoda napisał, że nie będzie się stosować represji w stosunku do uczestników strajku do dnia 16 sierpnia. Wszyscy powtarzali, że wojewoda się z nami liczy, ale nikt nie zauważył, że to jest blef. 16 sierpnia to było dziś, a jutro? „Przecież jutro to nie ma znaczenia. Jutro mogą nas wszystkich aresztować, bo to tylko do dzisiaj nam gwarantują. Zamykamy bramy", mówiła Alina. Jedni chcą, drudzy nie. Trwa przepychanka. Powiedziałam: „Alina, ziarno zasiane. Biegniemy na następną bramę".
Tu już zamykali bramę. Pobiegłyśmy na następną. Tam już mniej ludzi wychodziło. Powiedziałyśmy, że „trójka" jest już zamknięta. Trwa strajk solidarnościowy. Tu było łatwiej, zamknęliśmy bramę. I wtedy już sama pobiegłam na bramę numer 1, która znajdowała się od strony Starego Miasta. Tam podwieźli Wałęsę wózkiem akumulatorowym. Był pijany jak zając. Zadowolony, bo przy kieliszku załatwił z dyrektorem swoje sprawy i powrót do działu samochodowego. Ponieważ stał na tym wózku, wskoczyłam i ściągnęłam go stamtąd, mówiąc, że organizujemy strajk solidarnościowy. Chętnie ze mną wrócił do sali BHP. Po drodze spotkałam skaptowanego przez dyrektora człowieka, który mówił: „Co wy wyrabiacie? Przecież dyrektor już załatwił sprawę. Dał więcej niż myśmy żądali".
Nie miałam czasu na tlumaczenie. Wałęsa wyprzedził mnie i poszedł pierwszy. Tamtemu, który mnie zaczepił, było bliżej do mikrofonu, niż mnie do sali BHP. Usłyszałam, jak mówił: „W imieniu komitetu strajkowego apeluję, żeby wszyscy wyszli ze Stoczni". Kto to mówił? Pobiegłam z powrotem do tego mikrofonu. To był on. Starszy człowiek, nie wiem, jak się nazywał. Powiedziałam: „Chłopaki, zabrać mu przepustkę i wyrzucić za bramę, bo nie ma czasu na dyskusję".
Wróciłam do sali BHP, gdzie zastanawialiśmy się, co dalej robić. Wałęsa poprosił, żebyśmy pozwolili dalej prowadzić mu strajk. Jeżeli nie będzie się nadawał, to będziemy mogli go wyrzucić. Pozwalamy.
Tymczasem udałam się do stoczni remontowej, która była oddzielona kanałem, a połączona mostem pontonowym, żeby nawiązać z nimi jakiś kontakt. Poza tym zostało u nas mało ludzi. Prawie wszyscy wyszli. Kiedy byłam na moście, on mi się bardzo zakołysał. Spojrzałam na wodę. Spod mostu wypłynęła motorówka, a w niej dyrektor naczelny, który dawał się w kierunku miasta. Wtedy natychmiast pobiegłam do sali BHP i przez mikrofon powiedziałam, że w tej chwili dyrektor opuścił Stocznię, jak szczur z tonącego okrętu. „Od tej chwili jesteśmy odpowiedzialni za zakład. Proponuję pozamykać wszystkie wydziały, gdzie to jest możliwe i klucze przynieść do sali BHP. Gdzie niemożliwe jest zamknięcie, postawić straż. Dwóch pracowników i jeden jako łącznik, czyli musi być trzech." Po tym moim komunikacie zastanawialiśmy się, co robić.
Nawet do zabezpieczenia zakładu brakowało nam ludzi. Nie wiem, czy było trzysta czy pięćset, czy tysiąc osób z szesnastu tysięcy. Był już wieczór. Co robić? Czuliśmy ogromny ciężar odpowiedzialności. Zastanawialiśmy się i doszliśmy, że trzeba jednak pójść do stoczni remontowej i nawiązać z nimi kontakt. Wałęsa też był w tej grupie. Podeszliśmy do bramy, którą stoczniowcy nie tylko zamknęli, ale zaspawali. Kiedy się zbliżyliśmy, oni do nas: „Wy zdrajcy, łamistrajki!". Wyzywali nas od najgorszych. Bałam się, że posypią się kamienie. W ogóle nie chcieli z nami rozmawiać. Wałęsa się odwrócił i „Jeszcze Polska nie zginęła". To było jego takie wyjście. Zobaczyliśmy jednak, że tam strajkują.
Stamtąd poszliśmy do Stoczni Północnej. Tam też zamknęli bramę, ale przy niej ja już rozmawiałam. Nie wyzywali nas tutaj, tylko milczeli. Powiedzieliśmy, że organizujemy strajk solidarnościowy i prosiliśmy, żeby się do nas przyłączyli. Wróciliśmy i wtedy zaczęły przychodzić do nas kobiety i pytały: „- Jak to jest właściwie z tym strajkiem, proszę pani? Stocznia strajkuje, czy nie strajkuje? Bo mój mąż wrócił do domu i powiedział, że Stocznia zakończyła strajk. A sąsiadka powiedziała, że jej mąż został, bo strajkuje. To jak to jest?" „- No, strajkujemy". „- To ja zaraz swojego męża przyślę". Nie pamiętam, czy jeszcze ktoś wieczorem wracał do Stoczni.
Dyrektor, który wyjechał motorówką, przyszedł za godzinę, może dwie do bramy i prosił, żeby go wpuścić. Stoczniowcy zameldowali o tym do sali BHP: „Przyszedł dyrektor. Czy go wpuścić?". Ktoś od nas odpowiedział: „- Proszę zapytać, w jakiej sprawie? Jeżeli na rozmowy z nami, to jesteśmy jeszcze nie gotowi. Niech poczeka". Ale potem jednak ktoś go wpuścił, mimo zakazu. Pamiętam, jak trzymał się za pręty bramy, głowę miał opuszczoną, aż mi go było żal wtedy. Ale ja nie decydowałam. Dowiedziałam się potem, że dyrektor wszedł do Stoczni. Nie przyszedł do nas, poszedł do dyrekcji, ale był już w Stoczni cały czas do końca strajku, do podpisania porozumienia.
Zbliżało się ku wieczorowi. Nie mieliśmy ludzi do obstawy, żeby zabezpieczyć zakład. Co robić? Wszystkie zakłady Trójmiasta stały. Postanowiliśmy nazajutrz odprawić Mszę św. w Stoczni, bo to była niedziela. Nie będziemy wychodzić na zewnątrz, bo obawialiśmy się, że potem nie wejdziemy. Magda Modzelewska z Ruchu Młodej Polski przyprowadziła ks. Jankowskiego, który oświadczył nam, że nie będzie się narażał biskupowi, a biskup nie będzie się narażał wojewodzie, bo wojewoda zakazał odprawiania Mszy św. na terenie Stoczni. Wiemy, że Stocznia należy do parafii św. Brygidy. Ktoś z nas, nie pamiętam kto, powiedział: „Kapłanie, wracaj do siebie. My sobie weźmiemy innego". Ksiądz poszedł.
Natomiast my mieliśmy pójść do kościoła św. Mikołaja, żeby stamtąd ktoś przyszedł, bo to też było blisko Stoczni. Ktoś mówił, że my się nie znamy na prawie kanonicznym i nie wiemy, czy może przyjść ksiądz z innej parafii. A może nie będzie mógł, a może nie będzie chciał? My jednak chcieliśmy, żeby Msza św. została odprawiona.
Wtedy ktoś powiedział: „- Co, to wojewoda będzie nam dyktował? Co to znaczy? Jesteśmy katolikami i musimy to wywalczyć". Ale czy pojedziemy do wojewody? Bo to już była północ. „Nie, pojedziemy do Fiszbacha, bo on jest przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej i pierwszym sekretarzem KW PZPR w Gdańsku w jednej osobie. Jedziemy do zwierzchnika wojewody".
Delegacja składała się z Józefa Przybylskiego z Techmoru, Mikołajczyka i mnie. Taksówkarze dali nam samochód, a druga taksówka jechała jako obstawa. Portier trzymał nas na dole pół godziny, a może więcej, bo Fiszbach był zajęty. Potem kazał pojechać nam windą na któreś piętro. Weszliśmy. Telewizor był włączony. Fiszbach przywitał się z nami. Ktoś z nas relacjonował, że powiedział wojewodzie, żeby wycofał zakaz odprawiania Mszy św., bo jutro jest niedziela i chcemy uczestniczyć w Mszy św. Fiszbach powiedział, że nic o tym nie wie i żebyśmy jechali do wojewody. Dla mnie to było, jak otrzepanie rąk przez Piłata. Przecież była północ. Gdzie mieliśmy szukać wojewody o tej porze?
„- Proszę jechać do urzędu, a ja spowoduję, że on przyjedzie".
Wsiedliśmy do samochodu i przyjechaliśmy do urzędu wojewódzkiego. Zastaliśmy tam sekretarkę i jednego z zastępców wojewody. Sekretarka zakomunikowała nam, że był telefon i wojewoda jest w drodze. „- Proszę państwa do gabinetu. Co podać? Czy whisky?" Odpowiedziałam, że nie przyjechaliśmy na bankiet. Usiedliśmy w fotelach i rzeczywiście za chwilę zjawił się wojewoda. Powiedziałam wtedy: „- Panie wojewodo, niech pan wycofa zakaz, bo Msza i tak się odbędzie, a pan straci twarz. My ze sobą przecież będziemy musieli rozmawiać". Wojewoda zapytał: „-A ilu będzie ludzi?" Strzeliłam: „- Siedem tysięcy". I on to podchwycił: „- A kto bierze odpowiedzialność za takie zgromadzenie?" „- Panie wojewodo, a kto brał odpowiedzialność za trzy dni, kiedy było szesnaście tysięcy ludzi?" „- Tak, to był wzorowy porządek". Ja na to: „- Dziękuję". Wtedy panowie wstali: „- Panie wojewodo, wycofuje pan zakaz, czy nie? Bo my nie mamy czasu". Ja też wstałam, a on siedział. Zapamiętałam jego twarz. Blady, wystraszony, w głębokim fotelu. Przecież mógł jakiś przycisk nacisnąć i przyjechałaby milicja, aresztowała nas i ślad by po nas zaginął. A jednak liczyli się, bo tam była siła. Stoczniowcy wiedzieli, że my pojechaliśmy tutaj. Wojewoda przemówił: „- Usiądźcie, ja też nie mam czasu, a jednak przyjechałem". Usiedliśmy. „- Co pan nam proponuje?" On po krótkim namyśle powiedział, żebyśmy powiedzieli biskupowi, żeby zadzwonił do niego, bo z racji jego stanowiska niezręcznie mu dzwonić do biskupa.
Nie traciliśmy czasu, bo to już było po pierwszej w nocy. Pojechaliśmy do kurii. Tam były domofony. To była nowość. Nacisnęłam jeden dzwonek, drugi. Nikt nie odpowiadał. Potem był taki alarm, wszystkie dzwonki. Usłyszałam, jak po schodach biegło kilka osób. Zeszło dwóch kapłanów. „- Co jest? Co się stało?" Przedstawiliśmy się, kim jesteśmy. Powiedzieliśmy, że przyjeżdżamy od wojewody, który prosit, żeby biskup zadzwonił do niego. Wojewoda dał nam numer telefonu. Musieliśmy tu przyjechać, bo była obawa, że nie spełnilibyśmy obowiązku i nie będzie tej Mszy św. Powiedziano nam, że biskup w swojej sypialni nie ma domofonu i nie dobudzimy się go. Do wojewody zadzwonił więc jeden z księży. Wymienił nasze nazwiska i powiedział, że prosiliśmy o telefon do wojewody z kurii. Nie dowiedzieliśmy się, co mówił tamten, ale kiedy ksiądz odłożył słuchawkę, powiedział: „- Tak, jest zgoda na Mszę świętą".
Wróciliśmy do Stoczni. Szczudłowski zrobił już plan ołtarza i jego przygotowania. Pobiegłam do stolarni. Panowie wybrali największą belkę drewna, z której trzeba było zrobić krzyż. Inni przyciągnęli przyczepę samochodową, opuścili burty, zrobili schodki i ołtarz wykonany został właśnie na tej przyczepie. Jeszcze jakieś płótno przynieśli i przykryli nim schody, po których można było wejść na podest przyczepy. Do rana mieliśmy gotowy ołtarz.
Msza św. miała rozpocząć się o dziewiątej, w niedzielę 17. sierpnia. Raniutko przed dziewiątą pojechaliśmy samochodem ze Stoczni (było to kilka osób) do ks. Jankowskiego, żeby powiedzieć mu, że wszystko zostało załatwione i żeby przyszedł odprawić Mszę św. On jednak postanowił, że musi się skontaktować osobiście z biskupem. Więc pojechaliśmy z ks. Jankowskim do biskupa, do kurii. W kurii powiedziano nam, że biskup pojechał do wojewody. Pojechaliśmy do wojewody, gdzie powiedziano nam, że biskup udał się do św. Brygidy, czyli minęliśmy się. Jedziemy do św. Brygidy. Biskup stał na placyku, gdzie dziś znajduje się parking. Wysiedliśmy z samochodu i podbiegliśmy do niego. Biskup zrelacjonował nam, co załatwił u wojewody. Wysłuchałam tego spokojnie i powiedziałam: „- Ekscelencjo, po co Ekscelencja tam pojechał? Prosić, czy dziękować? Ani jedno, ani drugie nie było potrzebne, bo to było już załatwione. Ale, jeżeli Ekscelencja nie szanuje swojej osoby - jest biskup starszy od wojewody - to powinien Ekscelencja szanować urząd, jaki mu przypadło reprezentować". „- Naraziłem się władzy nie tylko świeckiej", odpowiedział biskup.
Ksiądz Jankowski przyjechał do Stoczni i odprawił Mszę św. Przed Mszą wrócili wszyscy stoczniowcy. Ci, którzy zostali na terenie Stoczni utworzyli przejście prawą i lewą stroną. Jedną stroną szły kobiety, drugą mężczyźni. Mężczyźni byli głaskani po głowie. „- Dobrze, chłoptysiu, żeś się wyspał, wypoczął, wykąpał i przyszedł do Stoczni zawstydzić tych, którzy jednak ją opuścili." To było takie może trochę ujmujące, ale nie humorystyczne.
cląg dalszy części pt. „Strajk" w następnym numerze
Anna Walentynowicz