French flag English spanish flag

Dziennik patriotów katolickich
dla reformy monetarnej Kredytu Społecznego

Moja „Solidarność" cz. 4

Napisał Anna Walentynowicz w dniu niedziela, 01 styczeń 2006.

XXV Rocznica powstania Polskiego Sierpnia

część druga. Strajk (III)

Anna Walentynowicz

Zawiadomić Ojca Świętego

17 sierpnia cała załoga wróciła do Stoczni i strajk od tej pory trwał dalej. Dyrektor, który wyjechał w sobotę motorówką, przyszedł za jakiś czas, może za godzinę lub dwie, do bramy i poprosił, żeby go wpuścić. Stoczniowcy zameldowali to do sali BHP. Ktoś z komitetu odpowiedział, żeby zapytać dyrektora, w jakiej przyszedł sprawie, bo jeżeli na rozmowy z nami, to jeszcze nie byliśmy gotowi. Niech poczeka. Potem jednak ktoś ze stoczniowców go wpuścił, mimo zakazu. Pamiętam, jak trzymał się prętów, głowę miał opuszczoną, aż mi go było żal. Ale ja nie decydowałam. Dyrektor nie przyszedł do nas. Poszedł do dyrekcji i został już w Stoczni do końca strajku, do podpisania porozumienia.

W 2002 r. na weselu mojej chrześniaczki u Wałęsy zjawił się dyrektor. Teraz jest w Hamburgu, pracuje w stoczni. Dowiedziałam się od Niemca z Rostocku, który robił ze mną wywiad na temat strajku z 1980 r., że rozmawiał z żoną dyrektora, która powiedziała, że przechodzi on na emeryturę i wraca do kraju. Wałęsa oznajmił wtedy wszystkim: "- Pani Aniu, mamy niespodziankę". Zaczęłam się rozglądać, co to za niespodzianka. I wtedy zza Wałęsy wychylił się dyrektor Gniech. Było to takie przyjacielskie spotkanie po latach.

Pracownicy, którzy musieli wyjść w czasie trwania strajku ze względów rodzinnych otrzymywali przepustkę. Nie było zakazu wychodzenia.

Postulaty zostały przygotowane przez Andrzeja Gwiazdę chyba w "Elmorze". Nie pamiętam, czy z soboty na niedzielę, czy z niedzieli na poniedziałek, bo w poniedziałek gotowych było już 21 postulatów. W poniedziałek przychodziło do nas coraz więcej ludzi z poparciem z innych zakładów, którzy też przynosili swoje postulaty. Zbieraliśmy je, a te, które najczęściej się powtarzały, pokrywały się z postulatami przygotowanymi przez Andrzeja. Kiedy przekazywana była dla UNESCO tablica z 21 postulatami, to dzisiaj z perspektywy czasu widzę, że były one takie mizerniutkie. Ale na tamte czasy to było bardzo duże osiągnięcie.

Doradcy pojawili się w Stoczni 18 sierpnia, w poniedziałek. Dowiedzieliśmy się, że przyjechał tutaj wicepremier Pyka. Nic nie wiedzieliśmy o Jagielskim, a okazuje się, że był on razem z Pyką, tylko się nie ujawniał. Pyka werbował delegacje z poszczególnych zakładów pracy do wojewody i tam rozmawiał z nimi. Rozmowy te nie były wiążące. Było to tylko takie rozeznanie. Pyka był nie-

zadowolony i sam się wybrał do Zakładów Komunikacji Miejskiej. Pracownicy, kiedy usłyszeli, że do bramy zbliża się wicepremier i chce rozmawiać z nimi, zamknęli bramę i powiedzieli: "-Pan może rozmawiać z komitetem, który w naszym imieniu będzie prowadził rozmowy w Stoczni Gdańskiej". I wtedy on zrezygnował i powiedział, że jedzie do Warszawy po pełnomocnictwa. Ale nigdy nie wrócił. Potem była cisza, przerwa.

Młodzi ludzie mieli na podsłuchu milicję. Dowiedzieliśmy się, że akcja "W" rozpocznie się o godzinie 0.00 i że nad Stocznią zostanie rozpylony proszek nasenny, żeby nas wyłapać jak karpie ze stawu. Pracownicy poczty przynieśli nam tę taśmę magnetofonową z nagraniem. Myśmy poszli z nią do gabinetu komendanta straży pożarnej, żeby ją przesłuchał, wiedząc o tym, że na straży warty jest podsłuch. Przesłuchując taśmę dowiedzieliśmy się o tym proszku nasennym. Kiedy stamtąd wracaliśmy, ktoś wybiegł nam naprzeciw, mówiąc, że jest telefon i to do mnie. Ten telefon przez cały czas strajku nie działał. Pobiegłam do budynku sali BHP, żeby go odebrać. Zadzwoniła do mnie pani Grzywaczewska, matka jednego z działaczy Młodej Polski: "- Pani Aniu, chciałam was poinformować, bo wy pewnie nie wiecie, że odbywa się teraz w wielkim popłochu ewakuacja wszystkich szpitali. Kto się trzyma na nogach, to wysyłają go do domu, a ciężko chorych wywożą gdzieś w głąb kraju. Jednocześnie ewakuuje się w Trójmieście więzienia." W tym momencie rozmowa została rozłączona. Telefon działał tylko po to, żeby przekazać wstrząsające informacje. Nie sądzę, żeby przekazywała ona je złośliwie czy z premedytacją. Uważam, że chciała nas uprzedzić, ale dlaczego udostępniono jej telefon i kto udostępnił? Nie wiem.

Połączyliśmy ze sobą te dwie informacje. Proszek nasenny i ewakuacja ze szpitali i więzień. Co to miało znaczyć? że będzie pacyfikacja. Co mieliśmy zrobić? Nie mieliśmy tu nikogo, nie mieliśmy gwarancji. Byliśmy sami i zastanawialiśmy się nad tym, żeby jakoś się zabezpieczyć. W 1970 r. tzw. służby porządkowe, których myśmy nie wpuścili, strzelały kule zapalające, żeby podpalić hałdy węgla i mieć pretekst do wtargnięcia na teren Stoczni. Ale to im się nie udało.

Młodzi ludzie wpadli na pomysł, żeby ustawić wszystkie dźwigi stroną światła w kierunku wody, a ciemne kąty oświetlić dodatkowo reflektorami. Od strony miasta zapewnić straż robotniczą i zmieniać ją co pół godziny, żeby nie osłabić czujności. A co my mieliśmy zrobić? Zawiadomić Ojca Świętego. W jaki sposób? Jakiś pracownik z jakiegoś zakładu zawiózł mnie i inżyniera Jana Koziatka ze Stoczni do biskupa, żeby zawiadomić Ojca Świętego, że cokolwiek się stanie, to my nie wyjdziemy ze Stoczni. Uważaliśmy, że Ojciec Święty da świadectwo prawdzie, a świat mu uwierzy. I żeby nie było tak, jak w 1970 roku, kiedy powiedzieli, że Niemcy napadli na Gdańsk, a tymczasem skierowali pod. Stocznię wojsko.

Wzięłam wtedy ulotkę z 21 postulatami, wskoczyłam do samochodu i pojechaliśmy do Oliwy do Kurii. Zatrzymałam się przy koszarach na Słowackiego, żeby dać wartownikowi-żołnierzowi tę ulotkę. Ale jemu nie wolno było nic przyjąć, więc zabrałam ulotkę i pojechaliśmy dalej. W Kurii szukaliśmy biskupa Kaczmarka. Nie było go, ale znalazł się sufragan, Kazimierz Kluz, który w stanie wojennym zginął w wypadku samochodowym. Wracał z nagrania Mszy św. dla tych, co na morzu. W drodze powrotnej koła były poodkręcane i zginął na miejscu. Biskup Kluz mówi do mnie: "- Dzieci, co wy wyrabiacie? Przecież okręty stoją na redzie. Przecież krew się poleje. Jak można takie żądania stawiać?" On był taki wysoki i też tak stał, jakbyśmy przed wojną stanęli. Dla mnie te słowa były ciężkim uderzeniem w głowę. Trzymając ulotkę z postulatami, zacisnęłam palce, aż posiniały mi paznokcie i nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Ja szukałam tu ratunku, a on mnie gromit. Wtedy rozprostowałam palce, zamknęłam karteczkę, a biskup nic nie mówił. Staliśmy naprzeciw siebie, po dwóch stronach biurka. Położyłam ulotkę na blacie i powiedziałam: "- Ekscelencjo, proszę własnoręcznie skreślić to, co ksiądz biskup uzna za wygórowane żądania, a ja wracam w tej chwili do Stoczni i przedstawię to kolegom". I on nie biorąc tej kartki do ręki, oparty o biurko, przeczytał i już łagodnym głosem powiedział: "- No nie, to są niezbywalne prawa ludzkie". Wtedy ja wybuchłam szlochem. Tak jakoś puściło to wszystko.

"- A zatem czego się spodziewacie po nas?" Odpowiedziałam:"- Modlitwy o siłę ducha, abyśmy wytrwali. I powiadomienia Ojca Świętego, że cokolwiek się stanie, my nie wyjdziemy ze Stoczni. Żeby nie było tak jak w 70-ym roku, kiedy zastosowali prowokację". Biskup powiedział, że zarządzi, iż wieczorna Msza św. będzie odprawiona w intencji strajkujących. Powiedziałam: "- A to już jest dużo i z tym wracam". Zostawiłam mu tę ulotkę.

Nie wiem, czy Kuria przekazała do Watykanu informację o naszej prośbie. Ale zdaje się, że Ojciec Święty wiedział już. Mówił nam o tym Bohdan Cywiński, który był przyjacielem Papieża z nart. Powiedział, że w niedzielę 16 sierpnia był u Papieża i rozmawiali ze sobą, a telewizor był włączony. I naraz usłyszeli komunikat o strajku w Stoczni. Pokazano bramę Stoczni Gdańskiej, kwiaty i portret Papieża. Cywiński mówił: "- Komunikat się skończył, a żaden z nas nie chciał zmącić tej ciszy, żaden z nas nie chciał się odezwać." Bo to tak przytłumiło jednego i drugiego.

Po rozmowie z biskupem wróciliśmy do Stoczni i przekazałam kolegom, co zostało załatwione. Tak się jakoś składało, że ja pojechałam do wojewody, potem do biskupa - dane mi było być w samym środku tych wydarzeń i poznać, jak to się odbywało.

Doradcy

Przełożony ojców Pallotynów w Gdańsku twierdzi, że 18 sierpnia zjawili się u niego Geremek i Mazowiecki. Prosili go, żeby wprowadził ich do Stoczni, bo twierdzili, że ich samych nie wpuszczą. I on poszedł z nimi. Czyli Geremek i Mazowiecki znaleźli się na terenie Stoczni 18 sierpnia, o czym myśmy nie wiedzieli. W książce "Droga nadziei" Wałęsa wypowiada się w którymś miejscu, że "spotykaliśmy się na niedokończonym statku ze względu na to, że wszędzie były podsłuchy". Z kim się spotykał? Geremek i Mazowiecki nie mogliby się swobodnie poruszać samodzielnie po Stoczni, bo nie znali terenu. Ale w Stoczni był Borusewicz, który tu bywał i poznał teren. Czy to Borusewicz ich nie oprowadzał? Natomiast z innej książki dowiedziałam się, że Florian Wiśniewski, agent, kolega Wałęsy, przyniósł nam też poparcie i Wałęsa powiedział: "-Będziesz członkiem prezydium. Jesteś moim kumplem, to mi pomożesz." I tenże Florian Wiśniewski ani jednej nocy nie przenocował w Stoczni. Po skończonych obradach brał teczkę pod pachę i wychodził do domu. Następnego dnia przychodził wypoczęty, wykąpany, wyperfumowany i siadał do rozmów.

Jagielski zwrócił się do dziennikarza (którego nazwisko mi umknęło) z zadaniem, że dla stoczniowców trzeba przygotować doradców. Gwarantował dla nich miejsce w hotelu i bilet na samolot do Gdańska. Dziennikarz ten zajął się organizowaniem doradców, tzn. Mazowieckiego i Geremka. Przylecieli oni samolotem rządowym. Na lotnisku odprowadzał ich pracownik MSW i życzył powodzenia. Po przylocie spotkali się z wojewodą. 22 sierpnia w nocy Mazowiecki i przedstawiciel Komitetu Strajkowego, Florian Wiśniewski, na polecenie Jagielskiego spotkali się w willi w Sopocie i przygotowywali do rozmów. 23 sierpnia rano triumfalnie przyjechali na bramę Stoczni, bo już byli gotowi do rozmów. Tego samego dnia zjawił się u nas Mazowiecki i przyniósł poparcie 64 intelektualistów. Nie wiedziałam, kim był Mazowiecki, bo mój świat ograniczał się do domu i Stoczni. Znalam tylko tę drogę. W 1968 r. nie dołączyłam do studentów, bo się bałam tego nie wiedziałam, o co chodziło. Byłam wtedy zupełnie wyizolowana.

Mazowiecki odczytał to poparcie przez mikrofon i stał jak sierota. Podszedł do mnie Borusewicz i powiedział: "-Pani Aniu, dobrze byłoby mieć doradców". Odpowiedziałam: "-A po co wam doradcy? Mamy 21 postulatów i rozmowa będzie krótka. Tak albo nie".,,-No, ale to będzie komisja rządowa. To są dyplomaci. My się nie znamy na dyplomacji. Potrzeba nam doradców." Ja ufalam Borusewiczowi. On skończył KUL. Dla mnie był to dodatkowy argument, żeby temu człowiekowi ufać. Zapytałam: „-A kogo pan proponuje?" „-Mazowieckiego". „-A któż to jest Mazowiecki?" „-Ten, który odczytał poparcie 64 intelektualistów." „-No to dobrze. Ale jeżeli już mają być doradcy, dobrze by było, żeby był [Lech] Kaczyński, który bardzo dużo mi pomagał przed strajkiem, przed wyrzuceniem mnie z pracy." I oto zauważam, że Kaczyński się zjawił. I wtedy powiedział do mnie: „-Pani Aniu, ale dobrze by było, żeby była Staniszkis". „-A kto to jest? Pan ją zna? Ma pan namiary? To proszę, niech pan ją w imieniu komitetu sprowadzi." Doradców jednak dobierał Mazowiecki. Jadwiga Staniszkis przyjechała, była tylko trzy dni i wyjechała, bo coś było nie tak. Nie wiedziałam, jak to się stało i dlaczego. Dopiero po latach ją zapytałam. Odpowiedziała mi, że Mazowiecki wciskał kierowniczą rolę partii i ona nie mogła się na to zgodzić i dlatego się wycofała. Jak było naprawdę, nie wiem. Rok temu Jadwiga Staniszkis udzieliła wywiadu, w którym powiedziała, że przez trzy dni była doradcą, ale potem się nie zgadzała i się wycofała, ale została ze stoczniowcami do końca strajku. To nieprawda. W ogóle się nie pokazała. Po co jej to kłamstwo było potrzebne, nie wiem.

Mazowiecki zbierał już doradców. Sprowadził Kuczyńskiego i Wielowieyskiego. Jeszcze nie było komisji rządowej, kiedy Mazowiecki przygotował dwa warianty: A i B. Po co nam dwa warianty? Bo gdyby władza nie przyjęła pierwszego wariantu, a na pewno nie przyjmie, bo przecież Kuroń już Michnika wysyłał, żeby wybił nam z głowy Wolne Związki Zawodowe, ponieważ władza na to się nie zgodzi, to mamy drugi wariant. Powiedział o tym Wielowieyski: "-Władza może się nie zgodzić na Wolne Związki Zawodowe, więc mamy drugi wariant".

Potem przyjechał Jagielski i zaczęły się rozmowy. Myśmy też przygotowywali się do tych rozmów. Rano poszliśmy na jeden z wydziałów, gdzie było takie ogrzewane miejsce, w którym można było usiąść w przerwie śniadaniowej (miejsca te powstały po 1970 r.), wypić ciepłą kawę i zjeść śniadanie. Bo do tego czasu byliśmy jak górnicy na stanowisku pracy, którzy w kieszeni nosili śniadanie, a w butelce kawę, czy coś tam do picia. Hale były nieogrzewane i w zimnie jadło się śniadania. I my poszliśmy w jedno z takich miejsc, żeby się przygotować do rozmów. Wpadł Florian Wiśniewski, wstał i zabrał głos, jak zawsze majestatycznie. Jak zwykle powtarzał, że jesteśmy mózgami elektronicznymi. I nie zgadzał się z niczym. Ktokolwiek coś zaproponował, on się nie zgadzał. W końcu zdenerwował się, trzasnął drzwiami i wyszedł. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy. Potem przyjechała komisja rządowa. My przygotowywaliśmy się gdzieś na wydziale, a komisja rządowa wszystko wiedziała. Jak to się działo? Pewnie też tam był podsłuch. Więc potem nie mówiliśmy w sali BHP, że idziemy na taki czy inny wydział, tylko wychodziliśmy na zewnątrz i wtedy decydowaliśmy, gdzie pójdziemy. Nawet na podwórku nie wymienialiśmy nazwy wydziału, tylko mówiliśmy, że idziemy tam albo tam.

ciąg dalszy części pt. „Strajk" w następnym numerze Anna Walentynowicz

O autorze

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com