O Matko Boska z tympanonu ocalałej świątyni ! Ty ze zwróconą ku rzece dymem osmaloną twarzą, patrząca od wieków na mosty łączące oba brzegi miasta ! Ty, która cierpliwie znosiłaś bluźnierstwa szwedzkich rajtarów pod Twoim ołtarzem i widziałaś kozackich jeźdźców z ociekającymi krwią dziecięcą szablami w czasie rzezi Pragi. Ty, która z bolesną odtąd twarzą broniąc niepodległości ledwo co wyrwanego z niewoli Narodu sprawiłaś cud nad Wisłą, aby przywrócić mu dumę i pamięć dawnej świetności – bądź mu miłościwa !
Matko Najświętsza z sercem krwawiącym coraz nowymi ranami ! Która widziałaś śmierć ze skowytem nurkującą z nieba na skrzydłach z czarnymi krzyżami, ściany domów kładące się na ulicach jak podcięte drzewa, ptaki spieczone w locie łuną pożarów i dzieci miażdżone na barykadach stalowymi gąsienicami – bądź mu miłościwa !
O Ty, opłakująca uwożonych przez rzekę !… Konnymi kibitkami z Cytadeli – w kraj lodów i wiecznej nocy ; przeraźliwie wyjącymi autami z alei Szucha i z Pawiaka, gdy usta już wypełnione zastygającym gipsem w leśne groby ; z Umschlagplatzu w zaplombowanych bydlęcych wagonach – do Ziemi Odrutowanej elektrycznymi przewodami, gdzie spragnione wody wargi skrapiano cyklonem – bądź mu miłościwa !
Orędowniczko skaczących z mostu w rzeczne wiry po nieudanej ucieczce z miejsca zamachu na kata Warszawy ; spokojna przystani zdradzonych za ludzki zryw pospieszenia z pomocą ginącym, lecz tajnie skazanym na zagładę, którzy z praskiego brzegu w desantowych łodziach przeprawili się przez piekło kipiącej ołowiem rzeki na przyczółek wspólnej śmierci. Mgło poranna spływająca na brzeg z wysokiej skarpy i nadziejo kobiet czerpiących wodę z Wisły pod bezlitosnym ogniem kulomiotów ; przewodniczko dzieci powracających po niepewnej skorupie lodowej do trupów swoich ojców i do zburzonych domów… Matko Najboleściwsza, której ogień wysuszył łzy, a rany serca zasklepiła skrzepła krew milionów Ci wiernych, bądźże miłościwa i jemu, uwożonemu z Najpotężniejszego z Urzędów po kolebiących się pontonach na praski brzeg, gdzie miał złożyć na dłoni cudzej matki Judaszowy pocałunek. O Najlitościwsza – bądź mu miłościwa, choć jedzie tam w tak podłej sprawie !
* * *
Zaintonował nową melodię, lecz nim chórek zdążył ją podchwycić – celowy ogłosił apel. Poderwano się od stołów, zakotłował tłum w kieracie. Nienawykli do drylu, wzięci prosto od pługa chłopi zdolni myśleć jedynie o tym, kto przez te piętnaście lat zajmie się ich rolą i chudobą, a też oderwani od swych zajęć uczelnianych łysiejący okularnicy, roztargnieni, nieporadni, kręcili się niemrawo, wysłuchując cierpliwie uwag celowego, który bez ogródek wytykał im braki intelektualne w nie zawsze zrozumiałym złodziejskim żargonie. Wreszcie ludzka masa poczęła powoli przybierać kształt prostokąta. Pospolici i ich kwatermistrze, oczekujący egzekucji i ułaskawieni kryli dokładnie szeregi, by wykazać przed dyżurnym oficerem, że stan się zgadza i że wszyscy są tu, gdzie być powinni. Jakoż i za chwilę wszedł, odebrał raport celowego, przeliczył piątki i napiął się jak struna, by z godnością wysłuchać ich gromkiego okrzyku :
…branoc …telu komendancie !
Gdy po jego wyjściu zdarto koce z katafalku i poczęto rozwłóczyć sienniki, Szymonowi wydało się, że wpadł w powietrzną trąbę. Zbita w workach sieczka buchnęła takimi kłębami kurzu, iż prawie nic nie było widać. Ostry i gryzący pył rozniósł się po wszystkich kątach, wdzierał się w oczy, nosy, gardła. Niektórzy pozawiązywali sobie twarze zwilżonymi chustkami, inni prychając i kaszląc przeklinali rzadko tkane worki, ktoś rozpaczliwym głosem wołał, aby nie deptano w tym miejscu, gdzie zgubił okulary. Stuosobowy tłum nie mając gdzie się podziać, potykał się o rozwleczone sienniki, łaził po nich tratując i tak już skruszałą słomę. Odpięto też legimaty. Nabite siennikami odskoczyły gwałtownie od ściany. Miejsca na nich mieli zająć tylko wyznaczeni. Wielkie spanie było gotowe. Jeszcze moszczono sobie dołki, szukano dogodniejszych pozycji, jeszcze słychać było szepty i szelest rozgarnianej sieczki, po czym zaległa cisza. Nocny klawisz zajrzał przez kratę i zgasił światło. Szymon nie przez przypadek znalazł sobie miejsce obok adiutanta trzech wodzów, kapitana Ryszarda. Skazani na śmierć partyzanci Zapory ułożyli się w drugim końcu celi. Uderzyło go nieprzyjemnie, że leżą na podłodze, i to w sąsiedztwie klozetu. Próbował usnąć, ale bezskutecznie. Sąsiedztwo śmierci. Wydało mu się, że właśnie otwiera się krata, że stają w niej oprawcy i że zaczynają wywoływać tych spod kibla. I widział ich… Widział, jak wyrwani ze snu zapowiedzią egzekucji, wstrząsani zimnym dreszczem podnoszą się z wygrzanych barłogów. Jak wychodzą jeden za drugim z ciemności celi w światło korytarza, jak żegnają się w milczeniu z ponurym otoczeniem i swym żołnierskim stanem, który przez lata wojny napawał ich dumą walki o wolność Kraju i Narodu, a kiedy byli już bliscy zwycięstwa – zdradzony został przez świat, a oni uznani za bandę antypaństwowców. Widział ich jak idą na miejsce kaźni pod rozgwieżdżonym niebem więziennego podwórza, otoczeni świtą katów i grabarzy baczących pilnie, aby spełniło się to, co odwrócić się nie może, jak niczym dzielni chłopcy, skrzywdzeni okrutnie, zaciśniętymi powiekami tamują łzy, zanim spod katowskiej kuli bryźnie struga krwi, której zatrzymać już nie będą mogli. Piękni zdradzeni chłopcy ! Jak się to stało, że całym oddziałem znaleźli się w tym przeklętym miejscu ? Czy sami złożyli broń ? Czy ujawnili się korzystając z ogłoszonej przez reżim amnestii ? Czy może zdecydowali się zbyt późno, aby skorzystać z prawa łaski ? Czy też zostali oszukani wybiórczo stosowaną amnestią, która powinna ich była objąć, lecz pod presją Najpotężniejszego z Urzędów ominęła ich w sądzie na zawiłych zakrętach paragrafów ? Dlaczego dali się wziąć żywcem ? Jeśli mieli na sumieniu krew ścigających ich popleczników nowego ładu, dlaczego nie wybrali śmierci w walce ? Dlaczego wreszcie nie zdeformowali oddziału i nie ratowali się ucieczką ? Dlaczego nie próbowali przedostać się na Zachód, każdy na swoją rękę ? Przecież wielu to uczyniło i uszło z życiem. Więc dlaczego… dlaczego cały oddział dostał się w ręce bezpieki, by po latach walki z hitlerowskim najeźdźcą tutaj pokornie oddać życie ? Były to pytania, na które nie mógł znać odpowiedzi. Wciśnięty ciasno między inne ciała z trudem przekręcił się na drugi bok.
– Panie kapitanie – szepnął – dlaczego oni leżą tam pod kiblem ?
– Kto ?
– Major Zapora i jego partyzanci.
– Nie wiem. Sami to miejsce wybrali. Może skurcze żołądka, nie wiem, bracie. To niezwykle dzielni ludzie, trzymają się nadzwyczajnie, ale noc dla nich to koszmar. Śpij, nic im nie pomożesz.
O świcie zbudziło go czyjeś chrapanie. Było szaro i duszno. Za oknem gruchał samotny gołąb. Adiutant trzech wodzów odwrócony do Szymona plecami rozmawiał szeptem z leżącym z drugiej strony partyzanckim kapelanem.
– Co to, do diabła, znaczy, żeby polski oficer sztabowy wdawał się w pogawędki z bolszewickim politrukiem ? !
– Powinieneś zrozumieć, że to jego pierwszy dzień bez kary śmierci – powiedział ksiądz stając w obronie atakowanego.
– Ja to rozumiem, niechby gadał byle co, ale żeby wykładać swoje racje polityczne… a i gówno takiemu lumpowi do tego, co pan pułkownik ukrywał w fajce !
Szymon zrozumiał, że rozmowa dotyczy wczorajszych wydarzeń w celi, udawał, że śpi i słuchał.
– To i mnie masz za złe ? – powiedział ksiądz Kazimierz. – Niepotrzebnie się rozgadałem.
– A nie ! – uniósł głos kapitan. – Ty, Kaziu, to zupełnie co innego ! Ty jesteś kapłan. I wygłosiłeś piękne kazanie. No, nie dla tego gnoja… dla wszystkich. Prawdziwie chrześcijańskie i patriotyczne kazanie. Pokazałeś, że potrafisz. A snułeś się dotąd jak mysz po kątach. I jeszcze pozwalałeś się obrażać. On do ciebie „byczku boży”, a ty pokorne cielę. Ale wczoraj mi zaimponowałeś.
– Nie chwal mnie tak – szepnął ksiądz – bo wpadnę w pychę.
– W pychę ? Ty nie pychy, ale słabości się bój. Chrześcijańska pokora, bracie, to dobre na przesyt i nudę kultury. Ale tam, gdzie jej w ogóle nie ma, nie odróżniasz pokory od potulności. Mówiłeś bardzo odważnie. Ale tu, bracie, nie kościół i mógłbyś jeszcze pozwolić sobie na gest. Przepraszam cię, łobuzerski… Bo mnie to aż trzęsie, jak on do ciebie „byczku boży”. I wiesz, co ja bym wtedy ? Pokazałbym mu palanta. Duchownego, pokornego, ale takiego, o !… – Wyciągnął gołe ramię spod koca. – On by to zrozumiał i nabrał do ciebie szacunku, a ludzie powiedzieliby : oto godny wysłannik Chrystusa !
– Bluźnisz – oburzył się ksiądz Kazimierz. – Ale masz rację. Źle się do służby bożej przygotowałem. Maślanymi bułeczkami w seminarium się karmiłem. Rabaty z kwiatów układałem, jak ustrzec się przez herezją Orygenesa pilnie się uczyłem i ani pomyślałem o męczeństwie. W głowie mi nawet nie zaświtało, że przyjdzie mi kiedyś bronić tajemnic spowiedzi przed oprawcą i sądem. Wykładów teodycei, bracie, jak muzyki słuchałem. Sprzeczności między złem świata a sprawiedliwością bożą sercem rozplątywać się nauczyłem. Ale przez myśl mi nawet nie przeszło, że będę duszpasterzem skazanych na zagładę. Zaledwie klerykiem będąc, w rodzinnej wsi, babom po rękach całować się dawałem. „Księżulko nasz kochany !”. I pod kolana obłapiać się pozwalałem.
– I zdawało ci się, że święty jesteś ?… – próbował podkpiwać kapitan.
– I że po niebieskich murawach chodzę ; szczęśliwe owieczki do raju wiecznego wiodę. No i przyszła wojna. Owieczki do stodół zapędzono, benzyną podlano i ogień podłożono. Piekło się, bracie, otwarło. Dzieci, kobiety, starcy… wszystko płonęło żywcem. A ja uciekłem do lasu. Uszy po drodze zatykałem, że by nie słyszeć ich krzyków. Mój kapitanie… ty wiesz, co to Zamojszczyzna, Lebensraum. Ziemia obiecana przez Antychrysta, pożoga i mord. Straszny mord niewiniątek !… A po wojnie ?… Po wojnie dowiedziałem się, że stu chłopców z naszych wsi, ot takich od dziesięciu do piętnastu lat, wywiezionych w czasie akcji do obozu w Auschwitz, zabito zastrzykami fenolu. Byli świadkami okrutnej śmierci swych rodziców i bezpieczniej było ich zgładzić. Niemieccy lekarze wstrzyknęli im śmierć do żyły. Usłyszałem w radio zeznania zbrodniarzy i wszystko we mnie na nowo odżyło. Myślałem, że oszaleję. Ale nie było mi to dane. Następnego dnia przyjechali ubowcy w sprawie zabójstwa tego sędziego i ja, duszpasterz skazany na zagładę, zapomniałem o swoich pomordowanych chłopcach. A wiesz dlaczego ?… Przez głupi fizyczny ból. Pobito mnie w śledztwie i myślałem już tylko o sobie. Jak uniknąć dalszych katuszy… Mszy żałobnej za ich fenolem z ciał uwolnione dusze nawet odprawić nie zdążyłem. Ryszard, kapitanie, ty taki mocny, taki odporny, powiedz… ty byś to wytrzymał ? – Głos mu się załamał i przeszedł w cichy szloch. Kapitan przygarnął go ramieniem i ledwie dosłyszalnym szeptem uspokajał jak ukrzywdzone dziecko.
Każdy nowy dzień zaczynał się gwarnie i ruchliwie. Po pobudce ściągano z ziemi sienniki, układano je w katafalk, zatrzaskiwano w składanych pospiesznie legimatach. W kącie przy kiblu nad jedną miednicą dokonywano porannych ablucji. Polewano się ceremonialnie, z garnuszka, tyle tylko, aby spłukać nocny pot i pozostawić coś jeszcze na dnie do umycia zębów. Dyżurni drapali beton wierzbowymi miotłami, wyskrobując z jego porowatej powierzchni miałką sieczkę. Specjaliści od walki z kurzem nabierali wody w usta i wzdymając policzki niczym trytony z niezwykłą siłą i umiejętnością prychali pod sufit. Wodna rozpylina opadała w smugach słońca jak poranna mgła, a nozdrza wypełniała woń podobna do zapachu majowego deszczu. Dyżury pełniono po kolei. I właśnie wśród zamiatających Szymon dostrzegł majora Zaporę. Oczekujący egzekucji z niezwykłą sumiennością wypełniał narzucone mu przez celę obowiązki. Był w tym jednak jakiś okrutny absurd. Taniec śmierci z miotłą po więziennym klepisku. Podszedł więc i spróbował dyskretnie wyjąć mu ją z rąk. Cichociemny wzdrygnął się i przybrał obronną postawę.
– Chcesz mnie wyręczyć ? – zmierzył Szymona ponurym wzrokiem. – Nie pozwolę ! Przynajmniej za życia nie pozwolę. I nie przesądzaj, chłopcze, tak łatwo mojego wyroku. Nie pospieszaj na stracenie. Zamieciesz za mnie, jak mnie tu już nie będzie.
Odgarnął spadające na oczy włosy, zazgrzytał miotłą, wzbijając nowy tuman kurzu, po czym ruszył dalej, jakby chcąc się skryć w tej chmurze. Szymon skłonił się przepraszająco. Boże, natchnij prezydenta Bieruta wolą łaski ! (1989)
Janusz Krasiński