Twarzyczka Haliny była dosłownie taka sama jak twarz inżyniera, tyle że jego męskie rysy zostały przetłumaczone na jej dziewczęce. Czarne oczy mieli oboje jednakowo śliczne i aż złote od jakiegoś światła; białe zęby jednakowo zabawnie srebrne w szerokim uśmiechu.
– Pańska siostra?
– Nie. Narzeczona.
Ubranie Haliny wyglądało po miejsku i bardzo cywilnie: przyzwoity kostium; myśmy już byli po trochu obdarci.
– Skąd pani przyszła? Nigdy pani nie widziałam tu na rejonie – zagaduję życzliwie. Czerwieni się tylko.
– Bo ona właśnie z Madalińskiego – jąka inżynier. – Przedarła się dzisiejszej nocy. Tam kałmuki zaczęli wyciągać z mieszkań. Nauczycielka muzyki. Mieszka z matką. Uciekła od kałmuków prosto do mnie, pani rozumie…
Rozumiem. Jeśli jej nie przyjmę, umrze z głodu, bo u nas na wolnym Mokotowie są albo tutejsi mieszkańcy we własnych domach i na własnym garnuszku, albo wojsko na kwaterach i na kotle.
– Panie poruczniku, czy mogę przyjąć nową łączniczkę?
– To pani sprawa – rzuca mi kwatermistrz Zbysław przez drzwi. – Ale zresztą owszem, nowa będzie potrzebna, bo Sławce całą rodzinę poparzyła „krowa", Sławka jest wykończona, ktoś nowy się przyda, jeśli jest do rzeczy.
Diabła tam, „do rzeczy"! przecież widzę, że dziewczę z buzią jak malina i ani be, ani me. Za to inżynier potrzebny, co chwila, co godzina więcej potrzebny. Kuchnie walą się w gruzy – trzeba przyjąć Halinę.
Tak więc przybyła nam pensjonarka i pensjonariuszka, właśnie kiedy Mokotów przestał być pensjonatem. Wzięli się za ręce, błysnęli jednakowymi oczyma – byli szczęśliwi. Od razu zamknął się dokoła nich jakby niewidzialny domek miłości, w którym zaczęli istnieć we dwoje, w samym środku naszego tłoku.
Domek miłości, chatka z piernika czy altana z róż – Bóg wie co. Pośród tego piekła.
Nie znaczy to, żeby inżynier się zaniedbywał. Odwrotnie, pracował jeszcze lepiej, jeśli to możliwe. Chciał jakoś okazać wdzięczność. Za to, kiedy wracał „do biura", zapadał od razu w oczy Haliny i nie widział już ani świata, ani wojny. Natomiast Halina była do niczego. A raczej rwała się do wszystkiego, ale wszystko leciało jej z rąk. Była chora z miłości, sparaliżowana strachem o niego.
Kwatermistrz najpierw się zżymał, wreszcie machnął ręką i zdecydował: „Niech sobie. Przecież właśnie o to się bijemy, żeby młodzi mogli się kochać".
Pociski „krów" rozbiły jedno skrzydło szpitala Elżbietanek. Wiązka bomb lotniczych zwaliła w parę sekund trzy bloki domów na Malczewskiego. Nad dymiącymi ruinami wzeszedł księżyc, słodki księżyc ciepłej jesieni. Wieczorkiem, po szczątkach chodnika, wśród szczątków drzew, w czadzie i swędzie szedł sobie inżynier Boruta pod rękę z Haliną.
– Idziemy na spacer – uśmiechnęli się do mnie, śliczni, obdarci, chudzi i jednakowi. – Zaraz po wojnie pojedziemy do Szwajcarii – dodał chłopak – Halina musi odpocząć i wrócić do muzyki.
Na drugi dzień sam wyremontował dwie kuchnie, bo ludzi już mu pozabijało. Wieczorem przyszedł do mojej piwnicy, jakiś zażenowany.
– Przepraszam, że ja znowu z prośbą, ale czy moja narzeczona nie mogłaby tu nocować z panią?
– Owszem, bardzo proszę, jest nas już trzydzieścioro, ale jeśli koniecznie trzeba…
– Tak, koniecznie trzeba, bo widzi pani, wczoraj zwalił się ten kąt, w którym Halina spała z kilkoma paniami. Jeszcze chwała Bogu, że w dzień…
– Tak, wiem, na Odyńca.
– Właśnie. Więc teraz Halina nie ma gdzie się podziać.
– No, a w tej piwnicy, gdzie pan sypia, nie macie wolnego kąta?
– Mamy, ale przecież to nie wypada… pani wie, jacy są ludzie. Mogliby pomyśleć…
– „Pomyśleć"? W tych warunkach? Kochany panie…
– O, ludzie są zawsze ludźmi. Nie mogę narażać Haliny na złe języki. Moja Halina to świętość. Ja bym się nigdy nie ośmielił jej tknąć. Nigdy przed ślubem… pani rozumie…
Nie do śmiechu mi było, więc tylko kiwnęłam głową. Pocisk zagwizdał nisko. Wieczorem Halina została trzecią lokatorką mego siennika.
– Ja panią bardzo kocham – wyznała w środku nocy, kiedy obudził nas złowrogi świst. To kolejówka z Okęcia wypuściła swój zwykły jedyny pocisk nocny, jak zawsze między drugą a trzecią.
– Śpij, dziecko, pocisk już przeleciał – odpowiedziałam. Ale co jej tam pocisk! Ona swoje.
– Pani dla nas jak matka, dzięki pani jesteśmy oboje razem.
Nazajutrz przyszłam do biura dopiero w południe, po długim obchodzie kuchen, a raczej ich gruzów. Przyszłam – ale biura nie było. Zamiast willi był wzgórek cegieł i belek. Z boku – dziura. Dziurą włazi sznureczek zwykłych interesantów. Wlazłam z nimi. Personel kwatermistrza urzęduje w komplecie, w niezasypanym kącie piwnicy. W kącie kąta – Boruta z Haliną, niezwykle z siebie radzi i ja zwykle w siebie wpatrzeni.
– No, Boruta, wygrzeb się pan z tego dołka i skocz do kuchni na Tyniecką – powiada porucznik Zbysław. – Tam dziś mocno poharatało, może da się polutować kotły.
– Rozkaz.
Rzucił Halinie uśmiech jak kwiat, wypełzł przez dziurę piwnicznego okienka. Jeszcześmy mu buty podali do góry, bo ugrzęzły w ceglanym miale.
Zaraz po tym rozszalały się „krowy". Chyba cały rejon – już tylko sypki gruz, już tylko wysoki płomień. Cóż, każdy robił, co mógł, to znaczy wszystko od rzeczy i wszystko daremnie, bo nikt już nie mógł nic. Pod wieczór pozbieraliśmy się w kilkoro w tej samej norze. Boruty – nie było. Halina stała w spalonym ogródku, rozglądając się dokoła oszalałymi oczyma. Ostatni wpełzł do nory porucznik Zbysław.
– Pani musi powiedzieć Halinie – warknął w moją stronę.
– Boruta?!
– Tak. Odłamki w brzuchu, ale jeszcze zipie. Zawlokłem go do szpitala na Misyjną.
– Lekko ranny, lekko ranny – mówiłam Halinie po drodze na Misyjną. Brnęłyśmy przez leje i zwaliska, których dziś rano jeszcze nie było. Nad nami łopotały pożary. Nie powiedziała ani słowa, tylko wpiła mi palce w rękę.
Z płonącego szpitala Elżbietanek zwalają uratowanych rannych do szpitalika w prywatnym domu na Misyjnej. Świeżych pchają tam również. Pierwsze piętro zerwała „krowa", urzęduje parter i sutereny. Ciemno. Świeczki. Wody nie ma. Tłok. Panika. Sąsiedni dom gaszą toporami i piachem. Gwiżdże wiatr od ognia. Lecą iskry. Nosze. Nosze. Nosze w kącie. Ta maska w bandażach – to Boruta. Halina całuje czarne palce leżącego – maska ani drgnie.
– Ratować! Ratować! – krzyczy Halina, dopiero teraz w szponach strachu. – Pani m u s i go ratować!
– Doktorze – łapię kogoś za biały fartuch.
– Ja wiem! – odkrzykuje pośpiesznie, bandażując nowych, rozrywany przez sto rąk i głosów. – Ja wiem, odłamek w brzuchu, trzeba otworzyć brzuch, ja nie mam narzędzi, przecież tu tylko punkt polowy!
– Kto ma narzędzia? Elżbietanki?
– Tylko Elżbietanki.
Halina do mnie:
– Pani przyniesie! Pani znajdzie! Pani go uratuje!
– Przyniosę. Znajdę. Uratuję.
Nagle miejscowa lekarka ciągnie mnie na stronę i mówi cicho:
– Ja byłam u Elżbietanek, właśnie wracam. Opatrunkowa zawalona, nic nie ma, marmolada z ludzi i łóżek, operacyjna w gruzach, nie ma dostępu, o narzędziach ani marzyć.
– Więc jak będzie z Borutą?
– Nic nie będzie. Tak jak ze wszystkimi: koniec. Zdrowi wychodzić! Nie zabierać miejsca!
– Pozwólcie tej dziewczynie zostać. To narzeczona.
Wstyd bezradności, podobny do grzechu zdrady, gnał mnie z powrotem przez pożary, obok tego szpitala Elżbietanek, płonącego jak stos. Już nikt nie ratował.
Bydlęcy sen zwalił mnie na siennik w tej samej piwnicy co poprzednich nocy, tylko natłoczonej po brzegi. Po chwili lub po godzinie, a może o świcie, ktoś mnie obudził i pociągnął na schody. „Halina przyszła do pani" – posłyszałam tylko. Jak zimno. Jaki rozdzierający głos.
Na schodach leży kłębek łachów, w łachach bulgocze krzyk.
– Za co?! Komuśmy co złego zrobili? Chcieliśmy tylko kochać!
***
– Czy nie wiecie, co się stało z tą małą Haliną? – zapytałam w rok później lekarkę z Misyjnej, spotkaną przypadkiem w Krakowie. – Znikła mi z oczu nazajutrz po śmierci Boruty. Gdzieś uciekła, nie mogliśmy jej znaleźć.
– Halina? Niestety, wiem. Biegła do matki, na Madalińskiego. Złapali ją. Widziałam, jak czterech kałmuków wlekło ją w krzaki.
Stanisława Kuszelewska-Rayska
Opowiadanie pochodzi z tomu „Dziwy życia" opublikowanego w książce pt. „Kobiety", wydanej przez wydawnictwo Zysk i S-ka w 2014 r.