Wszyscy dzisiaj narzekają na inflację i nie bez powodu. Rządy, obywatele, producenci i konsumenci są zgodni co do jednego faktu, że inflacja jest główną dolegliwością naszej istniejącej gospodarki. Dławi przepływ towarów na rynku krajowym; stawia to eksporterów w niekorzystnej sytuacji w stosunku do konkurentów, którzy mogą oferować swoje produkty po obniżonej cenie; zmniejsza ilość dóbr, które rodzina może kupić ze względu na stale rosnące ceny, jest przyczyną bezrobocia z powodu produktów, które się nie sprzedają…
Jest zatem oczywiste, że należy podjąć jakąś walkę z inflacją. Bardzo dobrze! Ale w takim razie, gdzie znajdziemy wroga i jak go rozpoznać? Słowo inflacja oznacza obrzęk, nadęcie. Rozpoznanie jej nie powinno więc być trudne, ponieważ z definicji jest to obrzęk lub wzdęcie.
Chyba nie znajdziemy nikogo, kto narzekałby, że ma za dużo pieniędzy w kieszeni lub na koncie w banku. Ale niech ktoś porozmawia o cenach, a wkrótce dowiecie się, gdzie pojawia się to napęcznienie, to rozdęcie: zwłaszcza związki zawodowe oparły swoje argumenty za żądaniem podwyżek płac głównie na inflacji cen. Zatem większość ludzi ma całkiem niezłe pojęcie o tym, gdzie ma miejsce ta inflacja.
Ustalmy to raz na zawsze: nasz najgorszy wróg gospodarczy, inflacja, kryje się w cenach, a nie w naszych kieszeniach.
Ale teraz odkryliśmy, że miała miejsce bardzo dziwna sytuacja. Wszyscy wielcy uczeni, wszystkie wielkie nazwiska w sferze ekonomii i polityki jednomyślnie stwierdzają, że jedynym sposobem na pozbycie się inflacji jest opróżnienie naszych kieszeni! Trzeba jeszcze bardziej uszczuplić nasze biedne i już żałośnie skąpe portfele, a cen, które pęcznieją i pęcznieją z coraz większą szybkością, nawet się nie uwzględnia.
Banki, włączając się w ten wielki koncert – a właściwie to one go prowadzą – praktykują ograniczanie kredytu, podając jako powód walkę z inflacją. Ograniczenie kredytu stosowanego wobec produkcyjnej strony naszej gospodarki powoduje zmniejszenie produkcji; ale nie ma to wpływu na ceny. Wręcz przeciwnie, gdy produktów jest mało, ceny zwykle rosną.
Ograniczeniu kredytu zawsze towarzyszy wzrost stóp procentowych pobieranych od tych, którzy pożyczają lub którym udaje się uzyskać pożyczkę. Teraz jest oczywiste, że podwyżka stóp procentowych na pewno nie pomoże cenom w trendzie spadkowym. Ponownie, jest odwrotnie; producenci muszą z konieczności uwzględnić w swoich cenach wszystkie swoje obciążenia finansowe, co będzie obejmować podwyższoną stopę procentową, którą są zobowiązani płacić: Wyższe stopy procentowe powodują wyższe ceny.
Uczeni o wysokich brwiach, zasiadający w wieżach z kości słoniowej na uniwersytetach lub w radach finansistów, zalecają podwyższenie podatków jako sposób walki z inflacją. A co przyniesie wzrost podatków? Podatki płacone przez producentów są wliczone w ceny pobierane przez nich od konsumentów. Podnieś podatki, a ceny na pewno wzrosną. Ponownie jest to aż nazbyt jasne dla każdego, kto nie jest zdezorientowany całym technicznym żargonem, którego używają ci uczeni w celu zamaskowania prawdziwego efektu, jaki będą miały ich plany i projekty. Jeśli chodzi o podatki płacone przez konsumpcyjne społeczeństwo, po prostu jeszcze bardziej zmniejszają one zawartość portfela konsumenta. Nie mają one wpływu na ceny tam, gdzie występuje realna inflacja.
Ponieważ inflację można znaleźć w cenach, należy uwzględnić ceny. Tam należy zastosować środek zaradczy, a nie gdzie indziej.
Czy to oznacza, że ceny muszą zostać zamrożone i ustalone dekretem rządu? W żadnym wypadku: ceny dotyczą producentów, pośredników, kupców.
To tyle. A co, jeśli chodzi o obniżenie cen? Jak można tego dokonać, nie wyrządzając szkody finansowej tym, którzy mają prawo odzyskać poniesione koszty, wraz ze sprawiedliwym i zgodnym z prawem zyskiem?
Clifford Hugh Douglas, Szkot, założyciel szkoły Kredytu Społecznego, dogłębnie przestudiował tę kwestię i przedstawił bardzo konkretną i logiczną propozycję. Douglas, bardzo twardo stąpający po ziemi inżynier, przestudiował tę kwestię pod każdym kątem, patrząc na problem niejako z punktu widzenia inżyniera, nie zważając na zawiłość wszystkich starych i bezużytecznych formuł, które scholastyczni ekonomiści uwielbiają podtrzymywać wobec opinii publicznej. To było ponad sto lat temu. (Pierwsze pisma Douglasa ukazały się w 1918 r.) Gdyby jego propozycja została wówczas przyjęta, nie brnęlibyśmy dzisiaj w pozornie nieuleczalną i rosnącą inflację; ani też nie zostalibyśmy dotknięci wieloma innymi nonsensami gospodarczymi, których jedynym skutkiem jest spowodowanie nędzy niezliczonych rzesz.
Jaka jest ta propozycja Kredytu Społecznego? Polega ona na ustaleniu dwóch cen: 1) ceny księgowej; 2) ceny obniżonej i rekompensowanej. Kupujący płaci tylko tę drugą.
Wprowadznie podwójnej ceny nie byłoby czymś nowym. Każdy widział kiedyś taką cenę: „Regularna cena 80,00 dolarów; specjalna cena na tę wyprzedaż – 64,00 USD". Cena regularna wynosząca 80,00 USD jest ceną księgową. Specjalna cena promocyjna wynosząca 64,00 USD jest ceną obniżoną. Zatem zniżka wynosi tutaj 16,00 USD, czyli 20% ceny księgowej.
Cóż, metoda zaproponowana przez Kredyt Społeczny również wykorzystuje podwójną cenę, ale praktyka ta została doprowadzona do wyrafinowania i perfekcji w tym sensie, że rabat będzie ogólny, że będzie stosowany do wszystkich produktów, że procent będzie taki sam dla wszystkich i że sprzedawca otrzyma rekompensatę za rabat. Innymi słowy, sprzedawca otrzymuje cenę księgową, a kupujący płaci tylko cenę obniżoną.
Ta ogólna zniżka, zwykle nazywana przez Kredytowców Społecznych zniżką narodową, różniłaby się w zależności od stanu kondycji ekonomicznej narodu, ale miałaby zastosowanie bez rozróżnienia do każdego domu handlowego lub organizacji.
Powstaje teraz pytanie: przez kogo i w jaki sposób sprzedawca ma otrzymać rekompensatę z tytułu rabatu, jeśli ma zrealizować cenę rozliczeniową? I jak to zrobić, żeby nie wywołać inflacji?
Powiedzmy od razu, że ustalenie stopy dyskontowej dla kraju i wynagrodzenie sprzedawcy detalicznego będzie funkcją jakiejś organizacji monetarnej ustanowionej przez rząd, ale wolnej od interwencji rządu w wykonywanie jej funkcji; określałaby ona stopę dyskonta matematycznie, zgodnie ze statystykami dotyczącymi produkcji i konsumpcji. Innymi słowy, bez jakiejkolwiek ingerencji ze strony polityków lub interesów prywatnych, funkcjonowałoby to w zasadzie nieco na wzór naszych sądów, gdzie sędziowie mianowani przez rząd wydają orzeczenia zgodnie z prawami, których nie uchwalili, zgodnie z dowodami opartymi na faktach, których nie są autorami.
Tą organizacją monetarną mógłby z łatwością być przystosowany do tego celu Bank Kanady lub banki licencjonowane działające jako agenci społeczeństwa.
Po przedstawieniu dokumentów sprzedaży przedstawiających udzielony klientom rabat, organizacja przyznałaby sprzedawcy całą kwotę rabatu. Jest to po prostu odwrotność podatku obrotowego, w którym sprzedawca pobiera pieniądze od klienta i przekazuje je rządowi.
Kredyty udzielane kupcom opierałyby się na tym samym fundamencie, co kredyty tworzone i pożyczane pożyczkobiorcom przez banki, a mianowicie na zdolności produkcyjnej kraju, którą jest bogactwo narodowe, a nie coś, co jest własnością banków. Jest to podstawa, bez której wszystkie pieniądze świata nie byłyby nic warte; lecz sama w sobie nie ma wartości dla nikogo, dopóki nie ma kredytu finansowego, który umożliwiłby jej udostępnienie społeczeństwu. Najlepszym tego dowodem jest to, że ograniczenie kredytu zmniejsza produkcję.
Ale co z inflacją? Czy wszystkie te swobodnie dystrybuowane kredyty nie będą raczej zaostrzać niż tłumić inflację?
Nie można mieć inflacji i deflacji w tym samym czasie i na tym samym nośniku. Kredyty udzielane w celu zaniżania cen nie mogą jednocześnie ich zawyżać.
Częstym błędem jest nazywanie inflacji każdym wzrostem ilości pieniądza w obiegu. Można mieć inflację, gdy emisja kredytów lub pieniędzy pociąga za sobą wzrost cen. Dzieje się tak w przypadku udzielania kredytów w formie oprocentowanych pożyczek przez banki posiadające uprawnienia: odsetki są czynnikiem powodującym inflację. Jednak udzielenie kredytu pod warunkiem obniżenia cen nie jest czynnikiem wywołującym inflację, ale deflację.
Kolejny zarzut: Czy hurtownik raczej nie podniesie ceny księgowej, skoro ma pewność, że ją odzyska dzięki rabatowi, który oczywiście będzie większy?
Po pierwsze, konkurencja nadal będzie odgrywać swoją rolę zarówno w kwestii ceny, jak i jakości. Kupujący nie wybiera się tam, gdzie ceny są wyższe. A jeśli nie ma sprzedaży towarów, nie ma rabatu i żadnej rekompensaty.
Po drugie, wzrost siły nabywczej, który w ten sposób dociera do konsumenta bez przejścia przez produkcję, w żaden sposób nie wpływa na cenę, która musi wrócić do producenta. Dlaczego cena miałaby wzrosnąć? Trudność w zrozumieniu tego polega właśnie na tym, że dzisiaj wszystkie pieniądze wchodzące do obiegu muszą przejść przez przemysł, a zatem muszą pojawić się w cenie, cenie księgowej.
Po trzecie, jeżeli pomimo konkurencji w niektórych miejscach dojdzie do nadużyć, nic nie stoi na przeszkodzie, aby w postępowaniu zastosować klauzule ochronne. Rekompensata ta ma na celu faworyzowanie społeczeństwa, kupca i kupującego. Społeczeństwo może zatem żądać, aby beneficjenci skompensowanego rabatu przy ustalaniu ceny księgowej ograniczyli się do rozsądnego zysku. Sankcją mogłaby być utrata przywileju zniżki, co w oczach nabywców spowodowałoby napiętnowanie winnych.