French flag English spanish flag

Dziennik patriotów katolickich
dla reformy monetarnej Kredytu Społecznego

Pielgrzymka do Jasnej Góry

w dniu środa, 01 maj 2002.

Władysław Stanisław Reymont

                         Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko.

   Mickiewicz

Praga – Kościół

                                    5-V-1894

Idę wyekwipowany jak można najskromniej: długie buty, jakaś sędziwa okrywka, płaski kapelusz i parasol nie odróżniają mnie zbytnio od tłumów, zgromadzonych na placach i drogach przed kościołem. Nikt zresztą na mnie uwagi nie zwraca, wszyscy są zbyt zajęci przygotowaniami do wyruszenia w drogę i spoglądaniem na zachmurzony horyzont. Deszcz tnie drobny, ale mimo to wielkiego skłopotania nie znać na twarzach. Gwarno wszędzie jak w ulu. Przeciskam się na cmentarzu z trudnością i widzę z zadowoleniem, że nie ma wcale welonów, surdutów ani kapeluszy. Sam szczery lud. Twarze są proste, czarniawe od skwarów, rysy zgrubiałe, ubiory szare – i widzę przez oczy tego tłumu, że ma dusze napiętą jakimś niezrozumiałym dla mnie uczuciem. Mieszam się z nimi, wchłaniam setki rozmów, twarze niezliczone, i ta szarzyzna pospolitości, ten gwar jarmarczny przejmują mnie nudą i zniechęceniem. Czuję się ogromnie obcy i osamotniony w tym tłumie. Chciałbym się nawet poddać tej fali ludzkiej, byle wyczuć ten prąd, jaki ją musi przenikać – ale nie mogę… I gdy tak stoję, przystępuje do mnie jakiś chłop, w szarej sukmanie, z różańcem na szyi i twarzą kwadratową.

 – Pan także idą? – pyta.

 – Idę, idziemy razem.

 – To  niby z nami?

Odpowiadam mu twierdząco i chcę go wciągnąć w pogawędkę, ale chłop milknie i odchodzi. Znowu stoję i nie wiem, co ze sobą zrobić. Do kościoła ani marzyć się dostać: przejście wprost zagwożdżone ludźmi; słyszę śpiewy i głos organów, a potem dochodzą mnie słowa pojedyncze kazania; spazmatyczne a krótkie fale płaczów przelatują jak wicher.

Ksiądz ma przemowę do odchodzących.

Wszyscy klęczą z odkrytymi głowami, w jakimś biernym poddaniu i ze skupieniem słuchają.

Szare niebo nie przestaje siać deszczykiem a grozić ulewą; to mnie przede wszystkim pognębia, ze już i nie słucham i z niezbyt wielką przyjemnością przypatruję się rozkwitającym bzom i czerwonej, młodej zieleni kasztanów. Wreszcie zrobiło się zupełnie cicho, i ten tysiączny tłum zaczyna z wolna odpływać cienkimi strumieniami.

I gdyśmy tak szli, rozsypani, to na tle mostu, na tle zieleni parku, na tle miasta, rozłożonego z drugiej strony Wisły, drobne i twarde sylwetki ludu, te profile ostre, twarze szorstkie i grube, postacie kwadratowe, pozginane nieco pod tobołami, obwieszone sznurami różańców, miały w sobie jakąś moc i namaszczenie ogromne.

Krzyż brązowy, obwiedziony wiankami róż papierowych, kołysał się na czele orszaku, w mętnej, zadeszczonej atmosferze. Gwar miasta dopływał zgiełkliwą falą, dzwonki tramwajów biły raz po raz, turkot wozów brzmiał głucho, kominy fabryk rozwłóczyły nad miastem strzępy mgieł, a tam w dole szarawożółta toń z pluskiem biła o przyczółki mostu. Wszędzie wrzało życie pośpieszne, czynne, wysilone, życie miasta; walka o byt i o uciechę.

I gdy tak w myśli zestawiam, spostrzegłem wysuwający się spod wiązań mostu jednokonny karawan, z niebieską trumienką na szczycie, za nim jedną, jedyną kobietę; trzyma się ręką sukna i idzie jakimś automatycznym krokiem, z głową opuszczoną na piersi… Przemknął mi nawet profil suchy, przegryziony bólem, a pomimo tego długo widziałem jeszcze ten surowy rysunek ust zaciśniętych, tę czerwoność opuchłych, zapłakanych źrenic, i ten cały wyraz boleści jakby skamieniałej.

Uczułem jakiś niepokój ciemny i niewytłumaczony znużenia wewnętrznego, ale patrząc na tych gapiów trotuarowych, co bandami stoją i przeprowadzają nas głupio-ironicznymi spojrzeniami, na tę wstrętną tłuszczę, drwiącą z idących, poczułem szaloną ochotę spoliczkowania jej – ale musiałem ścierpieć. Liczyłem okna, latarnie, byłem nawet w stanie przyglądać się architekturze nowych domów warszawskich przez pięć minut, próbowałem obliczyć ilość obrotów koła dorożki, byle nie widzieć tej stłoczonej, miejskiej zgrai.

Kiedym przechodził rogatki, tom posłał Warszawie tylko jedno, ale szczere słowo:

 – Nareszcie!… Chociaż na dziesięć dni… […]

Różanna

Już bracia nasi rozłożyli się na dobre, gdybyśmy doszli.

Woale miały już nocleg naszykowany przez matkę, a ja powlokłem się go szukać.

Wieś niewielka nie pomieściła wszystkich w stodołach i chałupach, więc wielu ludzi układało się do snu po ogrodach i podwórzach.

Po męczących poszukiwaniach, dostałem kąt w izbie pełnej sióstr. Humor panował, bo gęsto rozlegały się śmiechy i żarty rubaszne. Czasami tylko zadźwięczały od stodoły której śpiewy pobożne, a zresztą gwar i zgiełkliwość pierwotnego obozowiska.

Siedzę sobie na progu i rozmyślam, zły trochę, bo mi się jeść chciało mocno, a mleka ani chleba kupić już nie było można, ba! wody już zabrakło w studniach, a tu jedna z sióstr podaje mi kromkę chleba i mówi:

 – Weźmij, bracie, i jedz! – a jakaś druga przynosi ser, trzecia masło, tak że wkrótce miałem i miód i wędliny jakiś skrawek, i placka kawał, przekładanego cynamonem.

Nim oprzytomniałem z tej niespodzianki, siedziałem już na środku izby, pośrodku jakich czterdziestu sióstr. Zacząłem im dziękować i wyjść chciałem, bo mnie to głęboko rozrzewniło. Nie wypuściły mnie.

– Jedz, bracie, ty się nie honoruj. My wszystkie jedne i swoje. Widzimy, coś ty, choć pan, pobożnie idziesz i przykładnie – nuż mi krajać chleby i podtykać.

Pożywiłem się dobrze i przegryzłem tym cynamonowym plackiem z miodem. Znalazło się i mleko w jakiejś manierce. Potem wyszedłem za gospodarzem domu i mówię mu po cichu, że płacę za nocleg wszystkich. Usłyszała któraś i zaczyna gadać:

– Zachciałeś, bracie, ukrzywdzić dobre dusze, zapłacić za dobre serce groszakiem – to nie jest poczciwie i nie po szlachecku!

Tłumaczę się, jak mogę, nie chcą słuchać, i każda zaraz płaci swoje cztery grosze.

– Ty nam, bracie, za to przeczytaj co z książki – mówi jedna i daje mi jakąś starą ewangelijkę, oprawną w skórę i poowiązywaną sznurkiem różańca.

Zacząłem czytać Dzieje Apostolskie.

Czytałem rozmaite rzeczy i w różnych miejscach. Czytałem obce i swoje utwory, prywatne i publiczne, ale naprawdę nie miałem nigdy większej tremy, lecz i uważniejszych słuchaczów. Zrobił się w izbie i przed chałupą tłok, bo na głos czytania naszła siła narodu i słuchała ze skupieniem. Coraz tom musiał odpowiadać, tłumaczyć i uprzystępniać niektóre ustępy.

Czytałem z godzinę.

Zrobili mi jakieś honorowe posłanie na skrzynce, gdzie mi było bardzo dobrze, poszliśmy spać i tak spali trzecią noc pielgrzymki.

Kiedyśmy rankiem zwlekali się, to mi jedna z sióstr mówi:

– Tobie, bracie, być księdzem, edukację masz, czytasz pięknie, i wyłożył ty to Słowo Boże tak, co każdemu ze słodkością do serca weszło. Na pociechę ty, bracie, byłbyś Bogu i ludziom.

Nie odrzekłem nic, jenom się mył w cebratce, i przyszła mi na myśl Warszawa, i włóczęgi nocne z przyjaciółmi, i nasze rozmowy, i rozbijanie zmurszałych form i instytucji – i chciało mi się krzyknąć tam, do nich:

– Słuchajcie! słuchajcie!  

Zeszliśmy się pod krzyżem za wsią i czekamy.

Pytam się o przyczynę. Mówią mi, że wczoraj starszy brat zauważył w kilku miejscach swawolę, więc chce ją skarcić, jakoż po chwili sam staje pod krzyżem.

Tłum zbity w kupę stoi w milczeniu; świt się robi zupełny na świecie i z tej omglonej, błękitnej szarzyzny wyłania się jakieś mleczne światło i przesącza się z wolna i rozbiela przestrzenie.

Wozy wyjeżdżają naprzód; na jednym spostrzegam trzy woale.

Pierwsze skowronki zaczęły dzwonić w powietrzu, a bocian, stojący w gnieździe na topoli, przekręcał szyję, i klekotał długo. Bydło porykiwało w oborach na ruń, wieś powstawała. Starszy brat doczekał się, aż wszyscy się zgromadzili, i zaczął mówić.

Przytaczam tylko niektóre ustępy zapamiętane.

„– Gdzie wy idzieta, bracia i siostry? Czy idzieta na jarmark? – to czemu krzyż jest z wamy? Czy do karczmów na zabawę, albo na wesele? to czemu pobożne pieśni śpiewata, imienia Boskiego używata? Bo wy nie idzieta na odpust, ludzie, nie! Na noclegach ino śmiechy, swawola, obraza Boska! Na rozpustę idzieta, ludzie, a nie do Matki Najświętszej. I nie boita się kary Boskiej, siostry i bracia? I ma nie być chorób i upadku w bydle i ludziach, mają się wsie nie palić, grady nie robić, pierony nie zabijać, urodzaje być – kiej wy swoją niepoczciwością same chceta tego! I bez waszą niecnotę i niepomiarkowanie, przebierze się cierpliwość Boska i zeszle głód i zeszle choroby, i zeszle ognie, co by zło wypaliły, a wtedy, bracia kochane i siostry, płakać będzieta i biadać, i skomłać o ratunek. Grześniki jesteśta bez folgi i upamiętania i takie chce dojść do Ty Najświętszej Matuchny! O ludzie, ludzie, upamintajta się!"

Wołał ogromnym patetycznym głosem, a płacze z wolna podnosiły się coraz gęstsze i coraz gęściej klękali ludzie i bili się w piersi i kajali przed Panem.

Słońce czerwoną kulą toczyło się, obrzucając skośnie te twarze czarne, zmęczone znużeniem i rozpalone zdenerwowaniem, a brat mówił długo i tak zakończył:

 „– I nie będzieta jako te zwierzoki, co ryją szyćko, czy to bańdzie kierz ziółek pachnących, czy oset ino. Upamintajta się, bracia kochane i siostry, bo idzieta do Matki kochany, i zajdzieta brudne, i zajdzieta sflażone, niepodobne ludziom, jeno bydłu. I co powi ta Najświętsza Panienka, żeśta nie jej dzieci, jeno wyrodki, pasierzbie i obmierzłe! Ament!"

Skończył, wziął krzyż, zadzwonił, zaintonował pieśń i poszliśmy niezmiernie długą linią, bo droga była wąziutka i wiła się skośnie pod górę.

Rozwlekła się ta rzesza na przestrzeni kilkuwiorstowej i na tle zbóż migotała, niby barwna wstęga, tkana jaskrawymi kolorami.

Ziemia jałowa i poleśna, na pół przegniłe pnie drzew czernieją w żytach i kępki jałowców karłowatych rosną po miedzach.  

Idziemy śpiesznie, bo chłód poranku jest orzeźwiający i siły są po nocy.

Jakaś kapliczka stoi na śpiczastym wzgórzu przed nami, a za nią zaraz las ogromny, z daleka żółcący się pniami sosen, stoi do połowy w mgłach; które z sapów i moczarów nizinnych się wznoszą. Wkrótce też widzę, jak czoło orszaku, z krzyżem na czele, pnie się pod tę górę, zatrzymuje przez chwilę i spływa zboczem w las. Jest niezmiernie piękny ten przypływ i odpływ, ten sznur węzłów kolorowych, nanizanych na szarej ścieżynce leśnej, tonący w lesie.

Z godzinę czekam na swoją kolej.

Jest tak stroma ta góra, że same nogi nie wystarczają, trzeba się rękoma posiłkować.

Kapliczka odwieczna, z drzewa, z figurą św. Magdaleny, ciętą w drzewie i polichromowaną po gospodarsku, obwieszoną firankami i strojną w korale.

Kobiety po kilka kamyczków zabierają ze szczytu i ze szczególną czcią chowają.

Pytam się: na jaką to pamiątkę?

– Tę górę to św. Magdalena swojemi ręcami naniesła, kużden kamuszek miała w ręcach, to ony pomocne są na bolenie zębów.

– To, bracie, tak było – mówi brat jakiś, gdyśmy już zeszli z góry – stare ludzie powiadały ze trzydzieści roków, kiej to słyszałem, że się to zrobiło, jak św. Piotr z Panem Jezusem chodzili po ziemi i uwagę robili, jak się ludzie gospodarzą po świecie.

– Byłoż tak, bracie? – pytam, udając zdziwienie.

– Nie miało być?… Toż w książkach stoi, a i ludzie opowiadają rzetelne… którego to roku, juści, że akuratnie nie powiem, jeno już tak, jak jest teraz, ludzie były złe i dobre, i różne. Powiem tak, jak słyszałem. Kupił św. Pietr wózik i kunia, bo się Panu Jezusowi święte nóżki do cna ścierpały i chodzić nie mógł. Siedli se i jadą. Pan Jezus, jako gospodarz z tyłu, a św. Pietr na przedzie. Jechali tą drogą, co i my teraz, a pioski były po sękle, kuń się zgrzał, a wóz że to nie kuty, skrzyp – skrzyp! Pan Jezus paciorka mówić nie mógł, bo co staje to: skrzyp – skrzyp. Więc rzeknie: – „Obacz no, Pietrze, co tak piszczy…" – Św. Pietrowi, że się spać z tej gorącości chciało, to ino kunia batem i odpowie: –  „To kamyszczki ano pod kołami" – a przepomniał wozu nasmarować. Panu Jezusowi się sprzykrzyło. – „Stań i zleź" – mówi. Św. Pietr kunia zatrzymał i zlazł. – „Weźmij siekierę i chodź!…" Poszli w las, Pan Jezus znalazł suszkę i powiada: „Tnij!…" Św. Pietr ściął drzewo. Wytopili smoły, nasmarowali osie i pojechali. Jadą, jadą, aż tu spotykają kobietę zmizerowaną ostatnio, co lamentuje i skamli się o zabranie. Pan Jezus udał, co nie słyszy. A Św. Pietr mówi: „Droga ciężka, moja kobito, kuń słaby, wóz trzęsie, to byś se kostki pominszała, idź za koleją, to i tak trafisz, gdzie ci trza, i zdrowi ci będzie". Pan Jezus nie mógł już ścierpieć i mówi: – „Zabierz, Pietrze". A Pietr na to: „Ciężko, Panie, kuń padnie, abo kto musi iść piechty". – „Zejdziesz i pójdziesz piechty!". Św. Pietrowi markotno się zrobiło, że ino mruknął: – „A siadaj, babo, choć na koniec rozwory" – i drzymie se. – „Skądeś, kobieto?" – pyta się Pan Jezus, a ta ino płacze i lamentuje i mówi, co się nazywa Magdalena, że idzie w całki świat szukać śmierci, bo ludzie ją odganiają jak psa. Pan Jezus zaroz widział, co una była grzesznica. – „Grzeszyłaś bardzo?" – A una ino spojrzała w te święte oczy i zaroz i się serce skurczyło ode strachu, ale rzekła: – „Grzesznam, Panie". – „Nie grzesz więcej, pokute czyń, to będzie odpuszczone!…" I kazał jej Pan Jezus nanieść ręcami kamuszczków, aż usypie taką górę, co by lasy przeszła. Św. Magdalena została sypać (niby tę górę, cośmy byli teraz), a Pan Jezus ze św. Pietrem pojechali, aż i noc sie zrobiła, stanęli se we wsi, co im była po drodze, przenocować. Pan Jezus dał św. Pietrowi pieniądze i mówi: - „Naści, Pietrze, dziesiątkę, idzi i poproś o popasanie dla kunia, bo się bydlątko zgłodziło do cna, a nie wpuść komu w szkodę, bo grzech". Sam poszedł do kapliczki, co stała za wsią, modlić się. Św. Piotr ostał sam i tak se myśli, co jemu wcale nie mniej kiej kuniowi się jeść chce, a bidny był. Tu kuniczyna przy drodze po pas, aże szumi, i nikogo w polu nie widać. Puścił kunia, a sam poszedł do chałupy, żeby co zjadł. Podjadł se, zapłacił i wyszedł. Kunia pognał dalej ode drogi, spętał na liczkę, a kuniec postronku okręcił se kole ręki, aby mu kuń nie uciekł, i położył się spać, a kalkuluje, co nim Pan Jezus wrócą, to un się prześpi i kuń się napasie. W nocy gospodarz przyszedł kunia zajmować. Św. Pietr prosił się, ale chłop był twardy i ino chciał półzłotka za szkodę, a że Św. Pietr ni mioł, to i jego wzion i zamknął w kumorze. O jutrzni Pan Jezus przychodzi i woła: – „Pietrze, Pietrze!" A tu nic, ino słychać bez ścianę chlipanie, to jeszcze raz woła: „Pietrze! Pietrze!". A Św. Pietr na to: – „Jakżeści przyjdę, Panie, kiej me chłop w kumorze zamknął i przez półzłotka ani mnie, ani kunia nie puści!…" Zapłacił Pan Jezus półzłotek i gniewał się. Bo wypadanie i szkoda bliźniemu to jedno, co złodziejstwo a zabijanie. A chłop obaczył jasność nad głową Pana Jezusa i poznał, co to jest Bóg, więc rychło przyleciał i z dzieciamy i z babą, oddawał półzłotek i prosił: – „Zostań, Panie Jezu, z nami! Z kumory się cieloka przegna, oczyści ją i wybieli, będzie w sam raz, i kuń będzie miał kuniczynę co dnia i parobek pożywienie". A Pan Jezus poznał, co ten chłop był dobry człowiek, to mu błogosławił cicho i powiedział: – „Zaprawdę, zaprawdę, każdy weźmie zapłatę za to, co robi. Weź, chłopie, półzłotek, bo ci się za koniczynę należy, bo nie zna takiego króla, albo i pana drugiego, co by nie powinien za to, co bierze, płacić i odjechał".

– Może jeszcze brat co wie o Panu Jezusie? – pytam, zachwycony naiwnością opowieści.

– Nie, już nic nie wiem.

Opuszczam go i skręcam w las, żeby sam pozostać […]

Kompania odpoczywała zaraz za lasem; poszliśmy już razem do Studziennej.

Stanęliśmy tam na ósmą rano.

Wyszedł po nas ksiądz z muzyką, chorągwiami, feretronami i po przemowie wprowadzili nas do kościoła.

Św. Anna pod Przyrowem

Sześć wiorst od Dąbrowy przeszliśmy bardzo prędko, bo drogą, lasem i łąkami, obsadzoną po obu stronach drzewami.

Przed kościołem ścisk i ruch ogromny, bo zaraz za nami nadciągnęła kompania łowicka, i z innych stron było już kilka. Łowiczanki, lud rosły i piękny, znać w twarzach i ubraniach zamożność dawną. Kostiumy mają wspaniałe. Kobiety zupełnie ładne, pstrzą się między naszą szarzyzną, niby maki, całe pąsowo ubrane, wszystkie w trzewikach sznurowanych czerwonymi tasiemkami, koralach i z chustkami białymi w ręku.(…)

Kościół duży i ładny. Kaplica św. Anny śliczna, utrzymana wewnątrz w najczystszym barokowym stylu. Wielki ołtarz wspaniały.

Wychodzimy o 3 po południu i mamy jeszcze zrobić do noclegu 31 wiorst do Mstowa.

Ten przedostatni dzień czują wszyscy ogromnie.

Ołówka trzymać nie mogę w ręku, bo gdy tylko usiądę, sen mnie łapie nieprzeparcie, a jeśli nie, to czuję się tak rozbitym, tak zmieszanym wewnętrznie, że nie mogę wyciągnąć z siebie ani jednej myśli, ani zdania lub obrazu. Spałbym tylko.

Zaczynamy owe 31 wiorst olbrzymią, topolową aleją, w połowie wyrwaną i leżącą na ziemi. Burza tędy przeszła i rozrzuciła, jak szczapy, te olbrzymy. Potem las jakiś, piaski, wsie, pustki i znowu da capo to samo.

(…) Wchodzimy za wsią w step jakiś pełen piasków i kamieni.

Wiatr się zerwał ogromny i tym lotnym piaskiem bił nam w twarze.

Noc zapadała, ale jakoś brudna, a te nagie, pozbawione roślinności wzgórza kamieniste i pustka wrzały smutkiem.

Nie było gwiazd ani księżyca, tylko ten odmęt szarzyzny skłębionej dookoła.

Druty telegraficzne targane wichurą, jęczały żałośnie nad nami.

Milczeliśmy – idąc w wyczerpaniu ostatecznym.

(…) Śpią wszędzie, jak kto przyszedł, tak się rzucał i śpi: na schodach, cmentarzu, nawet przy drodze i w rowach pełno ludzi.

Nic – już dzisiaj nikt nie śpiewa, widać śpiących z otwartą książką na kolanach, z ostatnim niemal słowem pacierza na ustach; niektórzy trzymają w obu rękach różaniec i śpią, siedzą pod płotami z chlebami napoczętymi, z tobołkami rozwiązanymi i tylko chrapanie mówi, że wszyscy śpią.(…)

Ostatni dzień!… znać to na wszystkich twarzach.

Gdyśmy przeciągali puste uliczki owego Mostowa, tom w tym brzasku porannym spostrzegł na bruku krwawe plamy: to ci, którzy idą przed nami i śpiewają, znaczą bosymi nogami bruk.

Wychodzimy na jakieś prawdziwe górskie drożynki. Słońce wschodzi, ale tonie natychmiast we mgle i tylko je lekko zapurpurza. Ścieżki są strome i pełne ostrych kamieni. Okolica górzysta, widać nad mgłami łyse szczyty.

Idziemy tak prędko, że wszystkie piersi rzężą, a na każdym szczycie i wyniosłości wszystkie oczy zanurzają się we mgle; niespokojne, gorące spojrzenia szukają w tumanach szarawych konturów wieży częstochowskiej

Przystają i z wyciągniętymi głowami stoją chwilę…

Nic nie widać, cały świat zdaje się być zatopiony w tej ruchomej masie.

Naraz, jakiś dreszcz dziwny przeleciał po tłumie… (…)

Stanęliśmy wreszcie na ostatnim wzgórzu i stali przez mgnienie wpatrzeni, jak te tumany ściągały się jakimiś warstwami, jak szły skłębione i podarte w górę, aż przestrzeń czysta została i wszystkie oczy uderzyły się o tę górę z wieżą na szczycie.

Maryjo! – buchnęło jak płomień z tysięcy piersi i tysiące ciał runęły na ziemię z krzykiem radości. Widok ten niby orkan rzucił te wszystkie głowy w proch.

– Matko! – wołały głosy zduszone radością i uniesieniem – i zaczęły łzy płynąć rozradowania, a oczy promienieć miłością; wszyscy się trzęśli w łkaniu, co serca rozsadzało, i nie było ani jednej duszy, ani jednej woli, co by nie leżała w zachwycie łzawym.

I ten płacz tak się podnosił, że przechodził w jęk, w ryk prawie, zalewał mózgi i serca, i stapiał wszystkich w jedną bryłę, drgającą w łkaniu, w czucie jedno, wyrwał ze wszystkich serc smutki, bóle, całą gorycz istnienia, wszystkie twarde nędze, wszystko co przecierpieli, i płynął do stóp Tej, którą każde serce widziało, do stóp Dobra i Pocieszenia.

I ta głęboka, boska po prostu, przez moc swoją, rytmika płaczów, próśb i entuzjazmu długo dźwięczała w powietrzu, okręcała wszystkie ciała, przepalała je niby wicher ognisty i przekuwała dusze na inną miarę.

Powstawali i wszystkie twarze rozsłoneczniły się nagle, spotężniały w wyrazie.

Zaśpiewali pieśń do Matki Boskiej i szli z siłą światłości dziwnej w oczach, z uśmiechami na chudych twarzach, pełnych śladów utrudzenia, a akcenty tego hymnu triumfalne, szerokie, jak świat, dzwoniły niby śpiż serc i biły nad ziemią, pełną wiosny i słońca.

Po przemowie jednego z księży paulinów, weszliśmy do Jasnogórskiego kościoła.

Tutaj – nie jestem w stanie dać nic – com czuł sam, zostawiam to dla siebie.  

........................................................................................................................

Spałem szesnaście godzin bez przebudzenia.

I kiedym już umyty, przebrany i przebuty wyszedł i zobaczył wszystkich braci i ten ustawiczny przepływ ludzi, to mnie jakiś żal ogarnął, że się ta wędrówka skończyła, że rozlecimy się wszyscy, jak liście jesienią, aby się już nie zejść nigdy; żal rósł i niechęć do powrotu w jarzmo szarego życia, w ten codzienny kierat życia miejskiego i cywilizowanego. (…)

Zwiedzaliśmy później wszyscy razem klasztor. Słoneczne to chwile.

W poniedziałek mieliśmy wyjechać. Wstałem wcześniej i poszedłem zobaczyć Mszę w kaplicy Matki Boskiej i chwilę odsłonienia Cudownego Obrazu.

Ścisk był niewypowiedziany, ludzie tak się zwarli, że rozczepić się im trudno; co chwila wynoszono pogniecionych i omdlałych.

Zaczęła się msza.

Ciche tony fletów wibracją spiralną i jakby złotawą wlewały się w ciszę i niby lśniącą siatką osnuwały dusze, potem skrzypce przenikające głosy podnosiły w śpiewie pełnym uczucia i rozpylały się jak woń róż, a organy brzmiały cicho i daleko niby szum morza, które z wolna bije i przelewa się przez brzegi, a potem burzy się głucho, potężnieje w sile, huczy burzą, miota i wybucha piorunami, które trąby mosiężne rzucają z przeraźliwością, i robi się chaos jakiejś rozpaczy bezbrzeżnej, która szaleje, łka i prosi – aż flety, niby chór anielski, odzywają się w pianach i śpiew rzewny, słodki wlewa się szeroką gamą i uspokaja odmęty, i płynie pod stropem kaplicy, jak pocieszenie, przenika dusze rozrzewnieniem i kołysze je słowami łaski – i milknie w nagłej, chwilowej ciszy Podniesienia, przerywanej tylko ostrym, niby stalowymi blaskami, dźwiękiem dzwonków.

Naraz ze wszystkich instrumentów bije pieśń, ze wszystkich serc zrywa się huragan krzyków i westchnień, i wszystko to skłębione, zmięte, unicestwione pada w proch przed odsłonionym obrazem Matki Bożej, a przez ten mur ciał przeciska się jakaś dziewczyna, podtrzymywana przez matkę – idzie o kuli, oczy ma zwarte, wyciąga ręce do obrazu i głosem wielkim, potężnym, niewysłowionym brzmieniem wiary, woła:

– Maryjo, uzdrów mnie!… Maryjo, uzdrów mnie!…

I pada na ziemię, jak drzewo podcięte, lecz zrywa się i już bez kul, wyprostowana, jaśniejąca, woła:

– Maryjo! – Widzę! – Maryjo! – Idę!…

I szła ku ołtarzowi, a burza ryku prawie nieludzkiego zerwała się ze wszystkich serc i biła do stóp Tej z taką miłością patrzącej.

A dziewczyna szła, podrywając się, jak ptak do odlotu, i z uśmiechem niewypowiedzianej podzięki, z oczyma jak chabry błękitnymi, z rękoma wyciągniętymi, dyszała dziękczynieniem, pełnym radości, łez, olśnienia.

– Maryjo! Maryjo! – i padła w proch, objęła rękoma kamienie i bladymi ustami przywarła do nich, pod stopami Tej, co tam ze spokojem i słodyczą siedziała z Jezusem na ręku i, jak matka, pełna była pobłażania i miłości.

A lud cały w jękach, w skowycie leżał i łzami serc, mózgami, krwią, miłością – sławił dobroć i żebrał zmiłowania.

Kościół zdawał się otwierać z wierzchu, aby przepuścić tłumy dusz, które się rwały w modlitwie w nieskończoność, a wysoko jakby się rozwiewał płaszcz błękitny i ogarniał wszystkich, a jakieś ręce białe i oczy promienne błogosławiły, koiły, uspokajały, krzepiły serca i dawały zapomnienie i moc wytrwania.

A te rzesze ludzkie coraz więcej zatapiały się w szlochaniu i zdawały się odpływać w zaświaty na fali muzyki, która, jak Archanioł Pocieszenia, szła, naprzód i niosła wszystkie dusze tam – skąd wyszły: do źródła dobra i szczęśliwości…

                                          Władysław Stanisław Reymont

7 maja 2002 r. minęła 135. rocznica urodzin wielkiego polskiego pisarza Władysława Stanisława Reymonta. Urodził się we wsi Kobiele Wielkie pod Radomskiem w 1867 r. (właściwe nazwisko rodzinne brzmiało Rejment). Zanim na dobre zajął się literaturą, w młodości przeszedł dosyć burzliwą drogę. Był czeladnikiem krawieckim,  aktorem, robotnikiem kolejowym, zajmował się spirytyzmem. Po przeniesieniu się do Warszawy w 1893 r. zajął się wyłącznie literaturą. W 1894 r. jako korespondent „Tygodnika Ilustrowanego" odbył pielgrzymkę na Jasną Górę, związaną z setną rocznicą Insurekcji Kościuszkowskiej. Reportaż z pielgrzymki, pierwszy tej miary w naszej literaturze, zdobył Reymontowi rozgłos i uznanie. Potem pisał nowele i opowiadania, a pierwsza powieść Fermenty powstała w latach 1895-96. Następnie napisał Ziemię obiecaną, a w latach 1899-1908 powstało jego najwspanialsze dzieło Chłopi, powieść, która rozsławiła Reymonta na świecie i za którą otrzymał Nagrodę Nobla w 1924 r. Reymont jest też autorem przejmujących opowiadań o walce polskich chłopów o wiarę katolicką, zwalczaną przez carat na Podlasiu (Matka, Z ziemi chełmskiej).  W latach 1913-18 ukazała się trylogia historyczna Rok 1794. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę Reymont stworzył jeszcze szereg powieści i nowel, które jednak nie dorównały poziomem osiągnięciom poprzednim. Po wojnie był członkiem PSL Piast. Zmarł w Warszawie 5 XII 1925 r. Został pochowany na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie, a jego serce wmurowano w filarze kościoła św. Krzyża.  

 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com