Z oceny, że cywilizacja Zachodu wykazuje wszelkie oznaki zgrzybienia i jej panowanie nad światem dobiega kresu, wynika przekonanie, że w nadchodzącym świecie coraz większą rolę będą odgrywały wierzenia religijne. W czasach zamętu i niepewności jutra sprawdza się mądrość starych obserwacji: „Kiedy trwoga, to do Boga" i „W okopach nie ma ateistów". Trudno sobie wyobrazić osobnika, który za zaryglowanymi drzwiami obserwuje przez szparę w zabitym dyktą oknie, jak banda obcych albo i rodzimych barbarzyńców wyciąga z domu jego sąsiada, a on zbielałymi wargami recytuje równania Maxwella, odwołuje się do teorii strun albo szepcze: „Po pierwsze, gospodarka. Po pierwsze, gospodarka".
Doświadczenia przeszłości w tym względzie najłatwiej prześledzić na przykładzie upadku starożytnego Rzymu. Chrześcijaństwo krzewiło się tam w rywalizacji z zalewem religii i kultów wschodnich, znacznie przekraczającym dzisiejsze mody New Age'owe, kiedy jednak podbiło rzymskie matrony i armię, nic już nie mogło go powstrzymać. (Prześladowania Dioklecjana na początku III wieku obejmowały głównie chrześcijan-żołnierzy). Szczęśliwie do czasu ostatecznego upadku imperium chrześcijanie zdołali nawrócić znaczną część barbarzyńców (często z pozycji niewolników i jeńców wojennych), łagodząc ich gwałtowność i kładąc podwaliny pod przyszłą rzymsko-germańską Europę. „Idea Kościoła stanowiła nieoceniony punkt oparcia, wokół którego mogła się powoli krystalizować nowa cywilizacja" – stwierdza cytowany przez Toynbeego w Studium historii Burkitt:
Bo stara cywilizacja byłą skazana na zagładę… Natomiast dla prawowiernego chrześcijanina Kościół stał… między sprawami tego a przyszłego świata. Był Ciałem Chrystusa, a zatem był wieczny; był czymś, dla czego warto żyć i pracować.
Sam Toynbee mówi o przechowywaniu przez Kościół cennego zarodka życia podczas niebezpiecznego bezkrólewia. W tej fazie swojego życia „Kościół wchłania w siebie energie, których państwo nie umie już wyzwolić ani wykorzystać, i stwarza nowe kanały, dzięki którym mogą one znaleźć ujście".
Jednocześnie organizacja kościelna, powołana do innych celów, w okresie zamętu przejęła wiele funkcji nieistniejącego państwa. W roku 409 Brytania uwolniła się od panowania rzymskiego i do czasu najazdu Sasów w roku 449 władzę sprawowało duchowieństwo i samorządy miejskie, posługujące się prawem rzymskim. Zachowany do dzisiaj w języku angielskim podział na city i town wyróżnia miasta będące siedzibami biskupów. Trzeba przyznać, że kiedy Germanowie, którzy – przekroczywszy Ren, a potem Dunaj, wpadli w granice imperium niczym sfora wygłodniałych psów do salonu z zastawionym stołem – wreszcie najedli się, ustatkowali i odbudowali władzę świecką, Kościół miał pewne kłopoty z pozbyciem się uprawnień, które kiedyś spadły mu w podołek. Można nawet rozpatrywać całą historię Kościoła katolickiego w Europie jako dzieje pozbawiania go (nie bez przyzwolenia co najmniej Opatrzności) władzy i dóbr doczesnych.
Jak to może wyglądać w przypadku schyłku cywilizacji zachodniej? Już teraz przynależność religijna stała się najważniejszym wyróżnikiem człowieka w sytuacjach podbramkowych. Kiedy w Jugosławii upadł totalitarny komunizm, ludzie natychmiast podzielili się na katolików, prawosławnych i muzułmanów. Dziś chyba we wszystkich lokalnych wojnach, konfliktach i po prostu rzeziach walczą z sobą przedstawiciele odmiennych religii. Nie wiadomo jak tu sklasyfikować Stany Zjednoczone i kraje NATO, które odcięły się od swoich religijnych korzeni. „Europa nie jest klubem chrześcijańskim" – denerwował się któryś z ważnych eurokratów, kiedy Berlusconi miał nieostrożność coś o tym wspomnieć. Kto więc bombardował Afganistan? Koalicja postżydowsko-postchrześcijańska? Cywilizacja ateistyczno-masońska, jak mówią niektórzy?
Charles Handy w książce Głód ducha pisał (w roku 1997):
Przypuszczam nawet, że następne wielkie starcie nie będzie konfliktem między państwami ani między wrogimi systemami gospodarczymi, lecz między systemami wierzeń, które czasami noszą nazwę religii (jak islam), czasami cywilizacji (jak hinduska czy chińska), a czasami kultury (zachodniej).
Przynależność religijna staje się ważniejsza od więzów krwi i języka. Gibbon pisze, że wobec najazdu na Rzym okrutnego poganina o piwno-słowiańskim imieniu Rodogast „gnębieni [już przez chrześcijańskich władców] czciciele Jowisza i Merkurego potajemnie cieszyli się z nieszczęść swojego kraju, które niosły zgubę wierze ich chrześcijańskich przeciwników".
Czy wojny religijne są w XXI wieku nieuniknione? W starożytnym Rzymie chrześcijaństwo zwyciężyło pokojowo, krwawe walki wybuchły między odmianami chrześcijaństwa po zwycięstwie. W Chinach religie współistniały i choć ich kapłani walczyli o względy cesarzy, to wśród ludu różnice między nimi ulegały zatarciu. Przez całe stulecia również w Europie panował względny spokój – póki wspólnoty wyznaniowe żyły w swoim apartheidzie. Globalizacja i tutaj naruszyła równowagę. W świecie bez granic również religie zaczęły zajmować nowe terytoria, konkurując na rynku idei o tego samego klienta. Kiedy po likwidacji Związku Sowieckiego Arabia Saudyjska wysłała do byłych republik postislamskich kilka milionów egzemplarzy Koranu, Rosja nie odpowiedziała falą broszurek ateistycznych, ale wysłała przeszło milion Biblii. To była uczciwa walka.
Sytuację we współczesnym świecie komplikuje to, że po zniknięciu komunizmu religie (zwłaszcza islam) mogą przejmować role ideologii. (…)
Ciekawe, że młody Karol Marks w listach do Engelsa zastanawiał się nad możliwością wykorzystania islamu do walki z kapitalizmem. W latach dwudziestych ubiegłego wieku zwolennikiem takiego pomysłu był tatarski komunista Sułtan Galjew – nie walka klas, ale wojna biednych narodów przeciwko bogatym. Byłoby tragiczne dla świata, gdyby islam stał się ideologią biednych i zaczął zdobywać zwolenników wśród wydziedziczonych mas Europy i Ameryki. (W Stanach mamy już czarnych muzułmanów, ruch bardziej polityczny niż religijny).
Bo religia może być wykorzystywana jako narzędzie polityczne, ale jej prawdziwym powołaniem jest spojrzenie na człowieka sub specie aeternitatis, z punktu widzenia wieczności. A z tego punktu widzenia o tym, czy jest się po stronie dobra czy zła, w ostatecznym rachunku decydują zastosowane środki. Człowiek, który bardziej nienawidzi zła niż kocha dobro, przeszedł już na stronę zła. Philip K. Dick, jak zwykle trafiając w sedno, powiedział, że kiedy podbijamy część imperium zła, sami stajemy się jego częścią. Z tego punktu widzenia Osama bin Laden i jego amerykańscy wrogowie walczą po tej samej stronie.
Lech Jęczmyk