Alexis Carrel (1873-1944) − francuski lekarz-chirurg, naukowiec, laureat Nagrody Nobla z medycyny i fizjologii (1912 r.). Urodził się w Saint-Foy w pobliżu Lyonu w rodzinie katolickiej. W czasie studiów utracił wiarę wyniesioną z domu. Stał się człowiekiem niewierzącym. W 1903 r. opiekując się śmiertelnie chorą Marią Bailly (w autobiograficznej opowieści „Podróż do Lourdes" [„Le voyage de Lourdes"] − Maria Ferrand, a doktor Carrel występuje tu jako doktor Lerrac; jest to anagram [odwrotność literowa] nazwiska Carrel), przywiózł ją do Lourdes, gdzie w stanie agonalnym przeniesiono ją na noszach przed Grotę Objawień Najświętszej Maryi Panny. Po natarciu jej wodą z Cudownego Źródła, Maria w ciągu kilku godzin odzyskała zdrowie. Był to jednocześnie początek dogłębnego powrotu doktora Carrela do Boga. Już jako głęboko wierzący katolik napisał słynne dzieło „Człowiek istota nieznana" (1935 r. − zob. str. 5) oraz w 1944 r. książeczkę pt. „Modlitwa". Przedstawiamy fragment „Podróży do Lourdes".
Była godzina mniej więcej pół do trzeciej. Pod Skałą Massabielską Grota jaśniała blaskiem tysięcy świec. Jej ściany pokryte były różańcami i kulami uzdrowionych. Poprzez wysoką, żelazną kratę strzegącą wejścia, można było dojrzeć w zagłębieniu skały statuę Najświętszej Panny, stojącą w tym samym miejscu, w którym niegdyś ukazała się Bernadetce Świetlana Biała Pani − Niepokalane Poczęcie.
Przy wejściu stali sanitariusze, utrzymując porządek wśród napierającego tłumu pielgrzymów i torując drogę wózkom i noszom z chorymi. Lerrac i dr M. podeszli bliżej i zajęli miejsca po drugiej stronie balustrady, skąd mieli ogólny widok na chorych i pielgrzymów. Oparli się o niską poręcz, przy której złożona na noszach leżała bez ruchu Maria Ferrand. Pierś jej unosiła się w szybkim oddechu. Chora wydawała się być w agonii. Dama w czarnym welonie stanęła tuż przy noszach w pierwszym rzędzie. Podniosła zasłonę z twarzy i Lerrac ujrzał odrażającą maskę.
Wzrok Lerraca spoczął na Marii Lerrand. Wydawało mu się, że w twarzy jej zaszły jakieś zmiany; sine plamy jak gdyby zniknęły, cera wydawała się mniej blada. Mam przywidzenia − mówił do siebie. − Jest to ciekawe zjawisko psychologiczne i należałoby je może zanotować.
A jednak nigdy dotąd nie miałem przywidzeń − pomyślał i zwracając się do dra M. rzekł:
− Niech pan się przyjrzy tej chorej. Czy nie wydaje się panu, że w wyglądzie jej zaszła poprawa?
− Polepszenie da się stwierdzić tylko wtedy, jeśli istotnie zachodzi − odpowiedział M. − Ja widzę tylko, że stan jej się nie pogorszył.
Lerrac zbliżył się do chorej, zbadał jej puls i oddech i po chwili rzekł:
− Oddycha spokojniej.
− Toteż wydaje się, że teraz właśnie umrze − odrzekł M., który będąc człowiekiem niewierzącym, nie mógł się w tym dopatrzyć zdarzenia nadzwyczajnego − możliwości cudu.
Lerrac nie rzekł słowa. W jego oczach następowała szybka i wyraźna poprawa w ogólnym stanie chorej. Czuł, że za chwilę stanie się coś niezwykłego. Zesztywniał, broniąc się przed opanowującym go wzruszeniem. Przechyliwszy się przez balustradę, całą uwagę skupił na Marii Ferrand, nie widząc już nikogo poza nią. Do cisnącego się tłumu chorych i pielgrzymów ksiądz wygłaszał właśnie kazanie. Potem rozległy się śpiewy i błagalne modlitwy. Twarz Marii zmieniała się nieustannie. Błyszczące oczy zwróciła w zachwyceniu ku Grocie. Widoczne było wyraźne polepszenie.
Nagle Lerrac poczuł, że blednie. Widział, widział wyraźnie, że koc na wydętym brzuchu zaczyna się z wolna zapadać. W osłupieniu swym zwrócił na to uwagę doktora M.
− Rzeczywiście − rzekł M. − Wydaje się, że nastąpiło sklęśnięcie. To chyba koc się obsunął.
Z wieży bazyliki wybiła godzina trzecia. Nabrzmienie brzucha zaczęło ustępować i po kilku minutach wydawało się, że znikło zupełnie. Ja chyba oszaleję − pomyślał Lerrac. Podszedł do chorej, obejrzał jej szyję i śledził oddech. Serce Marii Ferrand biło bardzo szybko, ale regularnie. Z całą pewnością działo się coś niezwykłego.
− Jak się pani czuje? − zapytał.
− Bardzo dobrze, panie doktorze. Jestem jeszcze bardzo słaba, ale czuję, że jestem uzdrowiona − odpowiedziała cicho Maria.
Nie było już żadnej wątpliwości − stan Marii stale się poprawiał. Już teraz zmieniła się nie do poznania. Wstrząśnięty do głębi i niezdolny do zebrania myśli Lerrac, nie ruszając się z miejsca wyjaśnił pannie d'O. i doktorowi M., co zaszło. Lerrac przestał mówić i przestał myśleć. To, co zaszło, było do tego stopnia sprzeczne z wszystkimi jego przewidywaniami, iż wydawało mu się, że śni.
Stało się coś niepojętego, coś nieoczekiwanego. Stał się cud! Umierająca dziewczyna była niemal uzdrowiona! Nie znał jeszcze istotnego stanu schorzałych organów, ale poprawa funkcjonalna, której jeszcze chwilę temu nie uważałby za cud, nastąpiła naprawdę na jego oczach. I z jaką prostotą się to dokonało!
Wrócił na Plac Różańcowy.
Biuro Stwierdzeń Lekarskich znajdowało się pod arkadami monumentalnych schodów tuż przy miejscu zbiórki sanitariuszy szpitala Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. W drzwiach biura stał dr Boissarie, dyrektor kliniki miejscowej. Lerrac powitał go i z miejsca opowiedział mu o niezwykłych wypadkach, których świadkiem był przed chwilą. Boissarie słuchał, nie okazując żadnego zdziwienia.
Wziął on na siebie rolę obrońcy Lourdes nie tyle dla jakiejś korzyści osobistej, co z przekonania, a będąc dobrym lekarzem i jednocześnie szczerze wierzącym człowiekiem, wydał szereg książek, w których opisał znane mu przypadki niezwykłych uzdrowień. Opowiadaniu Lerraca przysłuchiwał się bez słowa, a kiedy Lerrac stwierdzał polepszenie funkcjonalne bez zaleczenia uszkodzeń, Boissarie rzekł spokojnie:
− Pańska chora jest uzdrowiona, a przynajmniej tak by się wydawało. Niech ją pan przywiezie jutro do kliniki. Jak tylko znajdzie się w szpitalu, zbadam natychmiast jak się sprawa przedstawia.
− Byłoby to fantastyczne − rzekł Lerrac.
− Przecież powiedziałem panu wczoraj, że pod działaniem jakiejś niewytłumaczonej siły choroby raka, nowotwory i gruźlice zostają uleczone − mówił dr Boissarie. − Trzeba się z tym pogodzić. Jeśli chodzi o gruźlicę otrzewnej, nie będzie to pierwszy przypadek uleczenia. Mam tutaj na przykład zanotowane spostrzeżenia dotyczące ojca Salvatore, który przybył do Lourdes śmiertelnie chory na gruźlicę płuc i otrzewnej. Wyzdrowiał w ciągu kilku minut. A w zeszłym roku o tej samej porze, co teraz jedna młoda osoba, panna D., która przybyła z pielgrzymką z Lyonu, w przeciągu kilku minut została uleczona z gruźlicy otrzewnej w ostatnim stadium.
Słońce zniknęło za wierzchołkami wzgórz. W słodyczy zapadającego wieczoru chorzy, śpiewając kantyczki i Ave Maria powracali do szpitala. Jednych wieziono na wózkach, innych niesiono na noszach, a niektórzy z radosnymi twarzami szli o własnych siłach w otoczeniu krewnych i przyjaciół, a nawet nieznajomych przyciągniętych wszechmocną potęgą cudu. Byli to obdarzeni łaską błogosławieni, na których spoczęło przez chwilę spojrzenie Matki Miłosierdzia. Inni natomiast − ci nieszczęśliwi, zżerani przez raka, wracali również na sale szpitalne, by dalej znosić cierpienia. Pomimo to jednak twarze ich jaśniały szczęściem. Żywili oni niewzruszoną pewność, że Pan Jezus zstąpi z nieba, by ich uzdrowić. Czyżby nieprawdopodobna hipoteza miała się urzeczywistnić? − myślał Lerrac.
Wchodząc na salę Niepokalanego Poczęcia, skierował się prosto do łóżka Marii Ferrand i stanął jak wryty. To, co zobaczył, było wprost nie do uwierzenia. Chora ubrana w biały kaftanik siedziała na łóżku. Oczy jej błyszczały i cała twarz, choć jeszcze szara i wychudzona, była żywa i pełna wyrazu, a na policzkach wystąpiły delikatne rumieńce. Lekko przymknięte usta zachowały jeszcze wyraz bólu − pieczęć wielu lat cierpienia − lecz z całej postaci tchnęło niezmąconą pogodą, która promieniując wokół chorej, rozjaśniała radością smutną salę szpitalną.
− Panie doktorze, jestem zupełnie uleczona − zwróciła się do stojącego obok niej Lerraca. − Jestem jeszcze bardzo słaba, ale zdaje się, że nawet mogłabym już chodzić.
Lerrac ujął ją za puls. Tętno było regularne i spokojne − 80 uderzeń na minutę. A przecież pamiętał, że przez kilka ostatnich dni tętno stawało się coraz szybsze, puls był przerywany, szybki, prawie niemożliwy do zliczenia. Czyżby to było uzdrowienie pozorne − rozmyślał Lerrac − czy też zadziwiające polepszenie funkcjonalne? A może jest to zryw organizmu wywołany przemożną autosugestią? Czy też rany rzeczywiście zniknęły? Czy chodzi tu o zjawisko rzadkie, ale znane, czy też zaszedł fakt nowy, rzecz nie do pomyślenia, nie do uwierzenia − cud?
Zanim Lerrac przystąpił do badań chorej i do wyjaśnienia tego problemu, przeżył chwilę niepokoju i wahania. Targany pragnieniem zdobycia pewności, a zarazem obawą, odchylił koc i spojrzał. Ciało chorej było białe i gładkie. Nad wąskimi biodrami zobaczył brzuch mały, płaski i zapadnięty jak u dwudziestoletniej bardzo wychudzonej dziewczyny. Obie ręce przytknął do przepony brzusznej, która była niezwykle cienka, elastyczna i pod dotknięciem zapadała się miękko. Wyczulonymi palcami, nie powodując najmniejszego bólu, przesuwał po brzuchu, biodrach i łonie, szukając nabrzmienia i twardej masy, które zniknęły jak przywidzenie. Wszystko wróciło do normalnego stanu. Nogi tylko były jeszcze opuchnięte.
Uzdrowienie było zupełne! Chora, bliska śmierci, zsiniała na twarzy, z brzuchem wzdętym, o zamierającym sercu przeobraziła się w ciągu kilku godzin w dziewczynę niemal zupełnie zdrową, jeszcze tylko wychudzoną i osłabioną. Lerrac poczuł krople potu na czole. Miał uczucie jak gdyby otrzymał uderzenie pięścią w głowę. Pulsowało mu w skroniach. Zesztywniał − jakby zamarł w absolutnym bezruchu.
Jest bezspornym faktem, że ta dziewczyna jest całkowicie uzdrowiona − mówił do siebie. − Nigdy w życiu nie widziałem nic równie niezwykłego. Jakże wstrząsające, a zarazem błogie uczucie wywołuje ten widok życia powracającego do organizmu już niemal zżartego latami choroby. Poza wszelką dyskusją pozostaje fakt niezaprzeczony − uzdrowienie bardzo ciężko chorej dziewczyny. Jest to urzeczywistnienie niemożliwości − chyba że zrobiłem błąd w diagnozie. Może była to tylko gruźlica otrzewnej na tle nerwowym?
A przecież nie było objawów gruźlicy nerwowej, natomiast wszystkie objawy rzeczywistej gruźlicy otrzewnej. Rozumując rozsądnie, nie można przyjąć żadnej innej hipotezy. Rodzice jej jak i bracia poumierali na suchoty. Ona sama przechodziła dwukrotnie zapalenie opłucnej i lekarz już raz wypuścił jej z płuc dwa litry płynu. Następnie miała gruźlicę płuc i pluła krwią. Później lekarze i chirurdzy stwierdzili gruźlicę otrzewnej. Po zbadaniu jej brzucha nie można było postawić żadnej innej diagnozy. Gdybym nie robił notatek w miarę badań, wątpiłbym teraz, czy wszystko dokładnie spamiętałem. Można stwierdzić z całą pewnością, że stan ogólny chorej był bardzo ciężki − i że wyzdrowiała.
To jest cud, wielki cud, który budzi entuzjazm tłumów i przyciąga je nieodparcie do Lourdes! I tak być powinno!
Niezależnie od tego, skąd się wzięło to zadziwiające zjawisko, skutek jest piękny i pożyteczny. Jakiż szczęśliwy zbieg okoliczności pozwolił mi zobaczyć na własne oczy uzdrowienie tej właśnie chorej, którą znałem najlepiej spośród wszystkich i którą tak długo obserwowałem.
Tak więc jestem wplątany w historię cudów! Niech i tak będzie. Bez względu na wszystko doprowadzę sprawę do końca. Nie chcę tu być niczym innym jak tylko dokładnym instrumentem rejestrującym.
A jeśli naprawdę jest to cud, to trzeba uznać istnienie jakiejś siły nadprzyrodzonej. Wszystko jest czymś niezwykłym. Jaka to siła, która emanuje z wody w Lourdes? Przyznam się, że nic nie rozumiem... I zwracając się do M., który starannie opukiwał brzuch chorej, Lerrac zapytał:
− Czy znajduje pan jakieś ślady choroby?
− Absolutnie żadnych, ale zbadam jeszcze płuca.
M. przyłożył ucho do piersi Marii Ferrand. Dr J. liczył uderzenia pulsu. Dr C. − Włoch, który po latach hulaszczego życia w różnych krajach Europy stał się wierzącym katolikiem − przyglądał się chorej.
Przy łóżku stała panna d'O. wpatrzona w chorą z wyrazem zachwytu i przestrachu na ładnej, ściągniętej zmęczeniem twarzy. Podeszły jakieś kobiety i otoczyły łóżko. Wszyscy milczeli. Maria Ferrand podczas tych wszystkich badań i opukiwań nie przestawała promieniować radością. Jej ciche szczęście zdawało się udzielać innym. Na całej sali zapanowała atmosfera radości i ukojenia.
Zapadał mrok. Łagodne światło przedwieczorne wpływało przez wysokie otwarte okna. Na złotej osnowie nieba Wenus migotała zielonkawym blaskiem.
Wreszcie obaj lekarze zakończyli badanie.
− Uzdrowienie jest niewątpliwe − rzekł J. głęboko wzruszony.
− Ja również nic nie znalazłem − dorzucił M. − Oddech jest zupełnie normalny. Nic jej już nie brakuje. Mogłaby nawet wstać.
− Uzdrowienia tego nie można przypisać normalnym zabiegom lekarskim − mówił dr J.
− Stał się wielki cud − odezwał się dr C. − Teraz pan się chyba nawróci, panie doktorze − zwrócił się do Lerraca. − Modliłem się za pana gorąco.
− Tak, to naprawdę cud − odpowiedział cicho Lerrac − jeśli tylko nie omyliłem się przy diagnozie.
Nie powiedział nic więcej czując, że umysł jego jest w głębokiej rozterce. Nie wiedział już, co ma o tym sądzić. Cóż mógł odpowiedzieć, skoro mówiono mu, że to uzdrowienie było cudem? Nie czuł się na siłach do udzielania jakichkolwiek wyjaśnień. A może naprawdę był to cud, może Najświętsza Panna chciała dać widoczny dowód swego rzeczywistego istnienia? A dlaczegóż by nie? W takim razie nie pozostawało mu nic innego, jak tylko uwierzyć, że to był cud! Bo chyba to był cud... Trzeba będzie poczekać rok lub dwa lata.
Ale cóż znaczą powody i jałowe dyskusje wobec szczęścia tej dziewczyny, która do tej pory pędziła nędzny żywot chorej, a teraz odżyła i będzie mogła kochać, widzieć słońce, oddychać pełną piersią − żyć! Oto rezultat! Oto cudowna prawda − szczęśliwe zdarzenie!
− Co pani teraz zrobi ze sobą, skoro wierzy pani głęboko, że uzdrowienie pani dokonało się cudem?
− Udam się do klasztoru św. Wincentego à Paulo, gdzie zakonnice przyjmą mnie do swego grona i będę pielęgnować chorych.
Starając się ukryć wzruszenie, Lerrac wyszedł z sali.
Alexis Carrel
przełożyła Maria Joanna Piotrowska