Pod wodzą Mojżesza Bóg wyprowadził naród izraelski z pogańskiej, egipskiej ziemi − z domu niewoli, aby wprowadzić go do Ziemi Obiecanej − do domu wolności. I naraz ta droga została nieoczekiwanie przerwana. Bóg zażądał bowiem, by zbudowano Jemu Namiot Spotkania, aby powstał pośród ludu izraelskiego szczególny znak Bożej obecności; żeby pod dachem Namiotu Spotkania znalazła się Arka, a w niej Świadectwo, czyli dwie kamienne tablice z Bożym Prawem, sprowadzającym się do Dziesięciu Przykazań. Jeszcze jedno bardzo ważne przesłanie, które płynie z dzisiejszego czytania z Księgi Wyjścia. To Bóg określał rytm zmierzania do Ziemi Obiecanej. To dopiero wtedy, kiedy obłok powstawał i unosił się nad Namiotem Spotkania, Izraelici mogli zwijać swoje namioty i podejmować drogę do domu wolności. Bóg jest pośród swego ludu. Bóg wyznacza rytm zmierzania do celu, który On określa. Bóg jest życiem swego ludu.
Drodzy Siostry i Bracia! Zanim weszliśmy do tej wspaniałej bazyliki Mariackiej w Krakowie zatrzymaliśmy się przed nią na całe pięć minut o godzinie 17.00. To był nasz święty czas wspomnienia tego, co wydarzyło się w Warszawie 75 lat temu. Święty czas, który znajduje przedłużenie tutaj w Domu Bożym, kiedy słuchamy Bożego Słowa i kiedy nasze modlitwy łączymy z przenajświętszą ofiarą Pana naszego, Jezusa Chrystusa, który nas do wolności powołał i ku wolności wezwał, i wolnością obdarzył. To jest nasz święty czas. To jest nasza święta pamięć o powstańcach, o ludności cywilnej, o tym ogromie ofiar, które pochłonęła święta sprawa zwana Polską. A my jesteśmy strażnikami tamtej pamięci o ludziach, z których niewielu już pozostało. Ci, którzy byli łącznikami, sanitariuszkami, kilkunastoletni chłopcy i dziewczęta, mają dzisiaj ponad dziewięćdziesiąt lat. Ale my uważamy, że to, co się wtedy wydarzyło, wyznaczyło dla nas święty czas pamięci, pamięci, która trwa i zobowiązuje. Pamięci, którą odnawiają nam święte księgi tamtego czasu, a są nimi powstańcze piosenki: zapis tamtego czasu − święty, ciągle na nowo odkrywany, pogłębiany, gdy chodzi o rozumienie sensu, niezmiennie zobowiązujący.
Podobnie jak święte księgi, jak ten czytany fragment Księgi Wyjścia, który najpierw był podaniem zakorzenionym w pamięci synów Izraela, dopiero po wiekach spisanym. Wracamy zatem do tych świętych ksiąg warszawskiego Powstania i próbujemy zrozumieć sens tamtego wydarzenia, które nie miało być tylko samym czysto militarnym zrywem. To było upomnienie się o Polskę, o Polskę, której symbolem była stolica naszego kraju − Warszawa. Chcieliśmy być jej gospodarzami po przepędzeniu Niemców i jako gospodarze widzieć i witać tych, którzy przybywali ze Wschodu. Chcieliśmy być wtedy − taki był zamiar organizatorów akcji „Burza” − gospodarzami Polski, a nie zniewolonym tłumem pozbawionym pamięci, zobowiązań i poczucia osobistego honoru. Dlatego przygotowywano się do tego czasu, czego świadectwem jest piosenka „Warszawskie dzieci”, zapisana już 1 sierpnia w radiostacji „Błyskawica”, ale przecież już przedtem napisana przez Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego i skomponowana przez Andrzeja Panufnika. Ona wtedy dawała wyraz temu, na co czekano. i o co naprawdę chodziło wtedy, kiedy przychodziła Godzina „W”.
„Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój/ Za każdy kamień Twój, Stolico, damy krew/ Nie złamie wolnych żadna klęska,/ Nie strwoży śmiałych żaden trud −/ Pójdziemy razem do zwycięstwa,/ Gdy ramię w ramię stanie lud./ Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,/ Za każdy kamień Twój, Stolico, damy krew!/ Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,/ Gdy padnie rozkaz Twój, poniesiem wrogom gniew!/ Powiśle, Wola i Mokotów,/ Ulica każda, każdy dom −/ Gdy padnie pierwszy strzał, bądź gotów,/ Jak w ręku Boga, złoty grom./ Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,/ Za każdy kamień Twój, Stolico, damy krew!/ Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój...”.
I poszli. Atmosferę tego pójścia oddał wiersz czytany na początku tej Mszy św. przez księdza archiprezbitera. Wiersz Józefa „Ziutka” Szczepańskiego „Dziś idę walczyć − Mamo!”. Ale w tej jego determinacji, by iść, by mieć świadmość tego, że łączy się z tysiącami innych, którzy już dla Polski oddali swoje życie i przelali swoją krew. W tej gotowości to ostateczność, bo on, bo oni, w Polskę wierzył, wierzyli. Odczytujemy dalekie, ale przecież wyraźne echo tego niemego pożegnania się Chrystusa ze Swoją Matką. Zostawiał Ją w niepewności i boleści, bo wiedział: są chwile i są sprawy, dla których trzeba powiedzieć: „Żegnaj, idę dziś nieść swój krzyż”. I nieśli. Na początku pewni ufności, że przyjdzie pomoc. Przecież Powstanie miało trwać od trzech do pięciu dni. I nawet rzeź Woli w pierwszych dniach Powstania i dziesiątki tysięcy mordowanych na zimno cywilów nie powstrzymywało radości, że oto Warszawa jest wolna − biało-czerwona. I że tym swoim biało-czerwonym kolorem jest symbolem całej Polski, która tęskni do dnia wolności, do dnia zrzucenia pęt, do suwerenności. I dlatego ciągły optymizm, jeszcze także rozbrzmiewający na Woli wyrażony w innym wierszu, tak wspaniałym, tak śpiewanym wtedy i później „Ziutka” Szczepańskiego „Pałacyk Michla”.
„Pałacyk Michla, Żytnia, Wola,/ Bronią się chłopcy od »Parasola« ./ Choć na »tygrysy« mają visy,/ To warszawiaki fajne chłopaki są./ Czuwaj, wiaro i wytężaj słuch,/ Pręż swój młody duch, pracując za dwóch!/ Czuwaj, wiaro i wytężaj słuch,/ Pręż swój młody duch jak stal!”.
Trzeba było rzeczywiście mieć ducha ze stali, by czekać i bronić się, i walczyć, mimo że płynęły dni, a pomoc nie nadchodziła. Ze Wschodu, co prawda, zbliżała się Czerwona Armia, ale w pewnym momencie ona zatrzymała się, czekając aż Niemcy dokonają swoich zbrodniczych zamysłów. I powoli gasła nadzieja, że przyjdzie pomoc z zewnątrz. I powoli rodziło się przekonanie, że muszą przyjść ci ze Wschodu, którzy wcale wolności nie przyniosą. I dlatego kolejny wiersz „Ziutka” Szczepańskiego, już z końca pierwszego miesiąca Powstania, kiedy upadało Stare Miasto. Niewiele przed tym, jak on sam miał zostać śmiertelnie trafiony, potem przeniesiony kanałami przez kolegów do Śródmieścia, by tam umrzeć. „Czerwona zaraza”:
„Czekamy ciebie, czerwona zarazo,/ byś wybawiła nas od czarnej śmierci,/ byś nam Kraj przedtem rozdarłwszy na ćwierci,/ była zbawieniem witanym z odrazą./ [...] Czekamy ciebie, nie dla nas, żołnierzy,/ dla naszych rannych − mamy ich tysiące,/ i dzieci są tu, i matki karmiące,/ i po piwnicach zaraza się szerzy./ Czekamy ciebie − ty zwlekasz i zwlekasz,/ ty się nas boisz i my wiemy o tym./ Chcesz, byśmy wszyscy tu legli pokotem,/ naszej zagłady pod Warszawą czekasz./ [...] Nic nam nie zrobisz − masz prawo wybierać,/ możesz nam pomóc, możesz nas wybawić.../ Śmierć nie jest straszna, umiemy umierać./ Ale wiedz o tym, że z naszej mogiły/ Nowa się Polska − zwycięska − narodzi./ I po tej ziemi ty nie będziesz chodzić,/ czerwony władco rozbestwionej siły”.
Jak wiemy, wkroczyli dopiero w połowie stycznia 1945 r. Na zgliszcza. Ale przedtem był jeszcze marsz zwłaszcza ludności cywilnej opuszczającej miasto po 2 października 1944 roku. Marsz do Pruszkowa, a potem do innych obozów. W ostatnią niedzielę rano, w Trzecim Programie Polskiego Radia Agnieszka Trzeciakiewicz rozmawiała z jedną z pań, niestety nie zapamiętałem jej nazwiska [chodzi o panią Annę Żochowską], ani nie spisałem tego, co mówiła, ale zapamiętałem jedno: z opowieści tych ludzi, którzy opuszczali Warszawę po sześćdziesięciu trzech dniach nierównej, heroicznej walki, powstał jej wiersz „Dziesięć kroków, synku”. Bo trzeba było iść, opuszczając Warszawę, prowadząc także małe dzieci, które nie nadążały, a iść do Pruszkowa były zmuszone. Więc ten wiersz: „Jeszcze dziesięć kroków, synku/ za twego ojca, który zginął w Pawiaku,/ za twoją babcię, która zginęła w piwnicy,/ bombardowanego przez sztukasy domu,/ jeszcze dziesięć kroków, no może jeden...”.
Dzisiaj, kiedy mija już 75 lat od tamtych wydarzeń, wiemy: spełniło się to, co napisał Józef „Ziutek” Szczepański. Z ich mogił narodziła się nowa Polska, choć na jej narodzenie trzeba było czekać bardzo długo − najpierw do 1989 roku, do pierwszych przebłysków odzyskiwania suwerenności przez nasze państwo. I też wiemy: czerwona zaraza już po naszej ziemi na szczęście nie chodzi. Co wcale nie znaczy, że nie ma nowej, która chce opanować nasze dusze, nasze serca i umysły. Nie marksistowska, bolszewicka, ale zrodzona z tego samego ducha − neomarksistowska. Nie czerwona, ale tęczowa. I paradoks, który tak bardzo uchwyciło społeczeństwo rzymskie w odległych już nam czasach, kiedy Cesarstwo, imperium rzymskie, było budowane na poczuciu prawa. To była nowość. Ale właśnie wtedy też powstało powiedzenie: „Summum ius, summa iniuria” − „gdzie jest najwyższe prawo, tam także bardzo często najwyższa niesprawiedliwość”. Bo prawem, jeśli nie ma ono odniesienia do Boga, można tak manipulować, że w imię tak zwanych rządów prawa można krzywdzić w sposób oczywisty. Nawiązując do tamtego powiedzenia, powtórzę, moi drodzy, to, co mówiłem wczoraj na Jasnej Górze: największa tolerancja, a jednocześnie szczyt nietolerancji. Na ustach tych, którzy głoszą wszędzie, wszem i wobec, tolerancję pojawiają się przemoc, poniżanie, szyderstwo z najświętszych znaków: Matki Boskiej Częstochowskiej, samej Przenajświętszej Dziewicy, a w ostatnich dniach także z symbolu Polski Walczącej. Pamięć o mogiłach, o których pisał Józef „Ziutek” Szczepański, każe nam zdobywać się na sprzeciw, nieustanny. „Jeszcze dziesięć kroków, jeszcze jeden...”, ale nie pozwolić, ale bronić autentycznej wolności, ale czcić bohaterów, ale mieć poczucie zobowiązania, które płynie z tamtych tragicznych sześćdziesięciu trzech dni, zawartych między pierwszym sierpnia a drugim października 1944 roku. I powtarzać za Zbigniewem Herbertem jego przesłanie Pana Cogito: „Bądź wierny, idź”.
Abp Marek Jędraszewski
Przedstawiony tekst homilii został spisany z nagrania video tak, jak wygłosił ją Arcybiskup Marek Jędraszewski podczas Mszy Świętej.