A nazywała się Alina Makowiecka. Była wilnianką, która niemal całe swe powojenne życie związała z Gdańskiem, by ostatecznie w wieku 92 lat zakończyć swą ziemską wędrówkę w dalekim kanadyjskim Toronto. Poznałem ją mniej więcej w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy to w jej mieszkaniu przy Placu Wybickiego we Wrzeszczu coraz liczniej gromadziła się artystyczna brać i rozmaici kontestatorzy peerelowskich porządków. Któż to naówczas u niej nie bywał! Gościła między innymi tak znanych w owym czasie ludzi pióra jak Stefan Kisielewski, Leopold Buczkowski, Marek Nowakowski, Janusz Szpotański, Zbigniew Żakiewicz, bywali u niej rozmaici aktorzy i malarze (Wanda Stanisławska–Lothe, Lucyna Legut, Ryszard Stryjec), jak również powoli oswajający się z regułami politycznej konspiracji tacy młodzieńcy jak Aleksander Hall, Piotr Dyk czy Marian Terlecki, którym w pewnym sensie „matkowała”.
Na jednej ze stron dość bogato ilustrowanej książki Mariusza Urbanka pt. „Kisiel” (Wrocław 1997) można znaleźć zdjęcie tytułowego bohatera: oto siedzi on przy stoliku, na którym trzy szklaneczki i – jak się zdaje – butelczyna czegoś mocniejszego (bez niej ów znakomity felietonista z pewnym trudem „się rozkręcał i roziskrzał”), a obok niego w średnim wieku niewiasta; nieco przechylona w bok głowa, a na niej obfite, w kok upięte, trochę niesforne włosy; lekki uśmiech zdaje się gościć na owalnej twarzy… Przy fotografii taki oto do niej komentarz: „Z Julią Hartwig, poetką i tłumaczką literatury francuskiej i amerykańskiej”. Przyglądam się zdjęciu uważnie: toż to nie żadna Julia Hartwig ale… nasza Pani Alina. To ona we własnej osobie – i w jakże swoim towarzyskim żywiole!
Tak, to prawda; i z nią też, jak z warszawską pisarką można było porozmawiać o francuskiej i amerykańskiej literaturze, o klasyce i nowościach polskiej poezji i prozy (Pani Alina przez dziesiątki lat z wielkim oddaniem pracowała w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej przy ulicy Długiej w Gdańsku), aczkolwiek jej nadzwyczajną miłością, jak się zdaje, była literatura rosyjska. Mogła godzinami gawędzić o Dostojewskim, Czechowie, Gogolu, znała na pamięć wiersze Okudżawy; uwielbiała, kiedy jej mąż Ludwik przy akompaniamencie skonstruowanej przez siebie ni to bałałajki ni to gitary śpiewał zgromadzonym gościom jego ballady. „Panie Kazimierzu – powiedziała mi kiedyś – oni [Rosjanie] nawet socrealizm mieli wielki. „Opowieść o prawdziwym człowieku” czy „Cichy Don” to tak czy inaczej, musi pan przyznać, potężna literatura”. I mimo, że wraz ze swym ukochanym „Ludwisiem” doświadczyła strasznych rzeczy od sowietów, to Rosjan do końca broniła; zawsze szukała w nich, a zwłaszcza w rosyjskim ludzie tego, co dobre, niezdeprawowane. Bardzo ubolewała nad tym, że współczesna Polska, częstokroć za podszeptem fałszywych przyjaciół i koniunkturalnych polityków z niejaką pogardą jęła się do Rosji odnosić. Recytowała z pamięci utwór „Do przyjaciół Moskali” Mickiewicza i wiersz „Katyń” anonimowego poety, który zasłyszała na jednym z tajnych kompletów w okupowanym Wilnie. Pamiętam jego początek:
Pod Katyniem las młody i mały
Skrywa tych, których śmierć nam nie wróci.
Tam szafirem przylaszczki przybrały
Czarną ziemię barwami Virtuti.
A potrafiła przywoływać te wiersze częstokroć w niezwyczajnych okolicznościach, bo w latach PRL-u w kolejce do pobliskiego sklepu, w kłębiącej się gromadzie przed sklepową ladą, a także na uroczystym przyjęciu w cudzym domu. Rzec mogę, iż odkąd ją pamiętam: zawsze niezależna, idąca pod prąd, z własnym zdaniem nie tylko na polityczne tematy, częstokroć ostra w swych sformułowaniach, uparta, jeśli idzie o zasady. I muszę przyznać, że szanowali ją za to nawet ci, którzy na swój sposób bardzo się starali jej nie lubić. Bo i tak było…
Przyciągała do siebie ludzi rozmaitych pasji, wieku i zawodów. Bywali wśród nich profesorowie uniwersytetu, artyści, dziennikarze, ale też kobiety spotkane w kościele na modlitwie różańcowej albo na miejskim targowisku. Każdego uszanowała, każdemu miała coś istotnego do powiedzenia. Bo tak naprawdę to interesowały ją tylko sprawy istotne, gdyż na inne, jak mawiała, „nie miała czasu”. Pewnego razu po Mszy świętej w katolickim kościele w Toronto swoim zwyczajem zatrzymała się przy stoliku z książkami. Stojący obok niej jakiś mężczyzna w średnim wieku długo przeglądał każdą z nich. „ – A czegóż to pan tak szuka? – zapytała. „– Prawdy” – usłyszała odpowiedź. „– A to dobrze się składa, bo ja też”. I tak się zaczęła jej przyjaźń ze znanym mi z opowieści panem Tadeuszem z Kanady.
Niespecjalnie dbała o wygląd; nie zabiegała o to, żeby się „dobrze pokazać” czy to na ulicy, czy na rozmaitych salonach, za którymi zresztą nie tęskniła. Opowiadała, jak to u początków III Rzeczpospolitej zjawił się u niej Stefan Kisielewski, którego z wykładem zaprosiła uniwersytecka Solidarność. „Niech pani idzie ze mną, koniecznie” – nalegał. „Ależ panie Stefanie, gdzie mi tam między profesory. Płaszcz już mam stary, z przetartą podszewką”. „Nie szkodzi – odrzekł Kisiel – pani przecież nigdy lepszego mieć nie będzie”. „I poszłam z nim w tym płaszczu, panie Kazimierzu. Pełna sala – a on [Kisiel] wziął mnie pod rękę i posadził w pierwszym rzędzie”.
Żyła nade wszystko Bożymi sprawami, sprawami Ojczyzny i swojej rodziny (to właśnie te ostatnie spowodowały jej wyjazd za ocean), jak również sprawami przyjaciół. Na stoliku, przy którym gromadziła gości, bardzo często leżał różaniec, książeczka do nabożeństwa, którą przywiozła z Wilna, no i dużo książek wokół: na półkach, na tapczanie, przy łóżku na podłodze… W ostatnich kilkunastu latach zanurzała się nade wszystko w dziełach poświęconych kryzysowi łacińskiej cywilizacji, osłabieniu – jak rozpoznawała – głębokiej wiary także w obrębie samego Katolickiego Kościoła oraz postępującej ruinie ukochanej Ojczyzny. Była zatrwożona tym, co się dzieje. Smuciła się ogromnie, że ci, którym zaufała – zdradzili ją. Ba, żeby to tylko ją, ale i Pana Boga, i Polskę, i siebie samych. Nie uznawała modernistycznych trendów w liturgii i teologii, irytowały ją rozmaite posoborowe ekumenizmy oraz płytkie międzyreligijne dialogi. I tam, gdzie mogła, protestowała przeciw tym tendencjom; głośno, nawet w świątyni po Mszy świętej potrafiła podejść do księdza i powiedzieć mu, że nie godzi się dawać komunii na rękę, a zaś młodym „wygarnąć”, że nie czci się Jezusa Chrystusa grając na gitarach i bębenkach, i podrygując przy tym przed ołtarzem Pana. Jeśli coś jej w Bożych sprawach nie pasowało, dzwoniła do Episkopatu w Warszawie albo do gdańskiej Kurii Biskupiej oświadczając, że źle się dzieje, i że natychmiast trzeba się tym zająć. I że czeka na odpowiedź. Zatem i tam nie mieli z nią lekko… Obowiązkiem naszego rozumu, sumienia i wiary, przypominała, jest „nastawać w porę i nie w porę” – by ostrzec ludzi, że są na złej drodze, a ich zbawienie jest zagrożone.
Kiedyś opowiedziała mi pewien sen, który był może nawet bardziej wizją aniżeli snem. Otóż widziała, jak jakiś człowiek, którego twarzy nie mogła rozpoznać, z nieskrywaną zajadłością demoluje ołtarz w starym, gotyckim kościele. Kiedy już zniszczył wszystko, to zastała mu jeszcze figura Jezusa Chrystusa umieszczona we wnęce jednego z filarów podtrzymujących sklepienie świątyni. Ów człowiek bez twarzy w końcu strącił i tę postać, ale niemal w tej samej chwili pojawiła się ona w tejże samej wnęce – i przemówiła usłyszanymi przez Panią Alinę słowami: „A mnie z tego kościoła nie wyrzucą”. Ten sen długo nie dawał jej spokoju.
Miała jakiś nieprawdopodobny dar spontanicznego porządkowania spraw duchowych i realnych, których w zasadzie od siebie nie oddzielała. Uśmiechała się, przypominając nam historię zdawanego przez siebie egzaminu z logiki na toruńskim Uniwersytecie, gdzie studiowała… biologię. Przyjmował go (ów egzamin) znany w całej Polsce wybitny uczony – logik i filozof zarazem Tadeusz Czeżowski, który – ze względu na swoje wymagania – wzbudzał postrach wśród zgromadzonych pod drzwiami jego pokoju studentów. „W końcu wchodzę i ja – wspominała – tak rozdygotana, że już chyba zapomniałam, czym się różni rozumowanie indukcyjne od dedukcji. A profesor do mnie: – Proszę mi opisać własnymi słowami to, co pani widzi za oknem. Zrobiłam to, o co prosił. Czy wystarczy? – zapytałam egzaminatora. – Tak, tyle wystarczy. Ma pani ode mnie czwórkę. I takie mi się też zdarzały przygody” – zakończyła.
Niewątpliwie na osobną opowieść zasługiwałyby jej relacje ze zwierzętami, które szanowała jako Boże stworzenia i do których odnosiła się z jakąś franciszkańską czułością, a one – odwzajemniały się jej niemal tym samym. Kiedy prawie po roku nieobecności wracała z Kanady, wróble i gołębie – sierpówki pchały się do okien, żeby się z nią przywitać. Te pierwsze od lat gnieździły się w dziurze wybitej przez pocisk tuż pod okiennym parapetem. Dyrekcja spółdzielni mieszkaniowej zadysponowała nową elewację, pod którą miało też zniknąć ptasie siedlisko. „A ja, widząc, co się szykuje – mówi Pani Alina – szybciutko kupiłam pół litra dla murarza, i wręczywszy mu je spowodowałam, że nie tylko oszczędził dziurę w murze, ale nawet specjalnie ją obramował, żeby ptaki nie miały kłopotu z trafieniem do gniazda”. Zawsze miała w domu jakiegoś psa i kota, a byłem nawet świadkiem, jak znalezionego zimą w zakupionej sałacie ślimaka przyuczyła do tego, że on, zamieszkawszy w doniczce z kwiatami, przynajmniej raz dziennie wędrował z pokoju do kuchni, gdzie na podłodze czekał na niego świeży listek ulubionego warzywa.
„Pod koniec wojny sowieckie oddziały gnały przez Wilno wziętych do niewoli Niemców. Okna naszego mieszkania – wspominała – wychodziły na główną ulicę, którą przemierzały eskortowane przez żołnierzy gromady oberwanych, głodnych, wynędzniałych niedawnych ’panów świata’. Wielu z nich było ciężko rannych. Szli ledwo powłócząc nogami. A ja, mała dziewczynka położyłam się na balkonie, żeby mnie nie zastrzelił jakiś ruski żołnierz, i rzucałam tym nieszczęśnikom kawałki chleba. Bo to przecież też ludzie”. Ot i cała w tym geście Pani Alina Makowiecka.
prof. Kazimierz Nowosielski