Jesteśmy w trakcie przygotowań do beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki. Podobnych uroczystości beatyfikacyjnych czy kanonizacyjnych przeżywamy w ostatnich latach więcej niż kiedykolwiek. To wielkie bogactwo naszych czasów. Dla mnie osobiście jednak beatyfikacja współczesnego kapłana, w dodatku mojego młodszego kolegi, z którym łączyły mnie wspólne przeżycia, jest czymś doprawdy wyjątkowym. Potraktuję więc ten tekst nie jako teologiczną rozprawę, ale jako osobiste świadectwo.
Zwykle tak jest, że młodsi studenci lepiej znają starszych od siebie kolegów, niż młodszych. Tak było i w moim przypadku. Księdza Jerzego bliżej poznałem najpierw ze słyszenia, bo opowiadał mi zaprzyjaźniony z nim jego kolega kursowy – ks. Bogdan Liniewski. Nie były to jakieś szczególne historie, ale przeplatało się w nich często pseudo jego przyjaciela „Popiełuch”, w kontekście ich wspólnych spotkań, wyjazdów czy wakacyjnych przygód. Później, już bez pseudonimu, usłyszałem o jego śmiałych poczynaniach wśród robotników Huty Warszawa.
Osobiście poznałem ks. Jerzego dopiero w stanie wojennym, gdy zacząłem duszpasterzować wśród internowanych w Białołęce. Zjawił się u mnie w seminarium, gdzie byłem ojcem duchownym kleryków, przekazując informacje, jakieś drobiazgi, a przede wszystkim pozdrowienia i wyrazy troski o wielu internowanych. Oczywiście spełniłem tę prośbę. Po Mszy św. tam odprawianej w czasie tzw. ogłoszeń parafialnych podałem informacje, o które mnie prosił. Zdumiony byłem, jak obecni żywo zareagowali na jego nazwisko. Nie sądziłem, że był aż tak powszechnie znany i lubiany. Wtedy rozpoczęły się nasze częstsze kontakty.
Pamiętam wspólne spotkanie podczas wakacji w Dębkach nad morzem. Już przy powitaniu opowiadał mi, jakie to miał przygody w drodze, gdy ścigały go dwa samochody tajnej policji i jak zmylił ich czujność. Słuchałem tego trochę z niedowierzaniem, jak również opowiadania o tzw. „pluskwie”, którą odkryli mechanicy w jego samochodzie. Brzmiało mi to bardziej jak scena z kryminalnego filmu, niż z rzeczywistości. Natomiast, obecni wtedy w Dębkach, liczni przedstawiciele elity opozycyjnej słuchali tego całkiem serio.
Kolejne moje zadziwienie księdzem Jerzym to Msza św. w kościele św. Brygidy w Gdańsku, na którą wspólnie pojechaliśmy. Ks. Jerzy wygłaszał tam kazanie. Został wtedy bardzo ciepło przyjęty przez stoczniowców i wiernych obecnych na Mszy św. Jednak apogeum mojego zadziwienia nastąpiło po powrocie do Warszawy podczas Mszy św. za Ojczyznę, na którą, jeszcze pełen wątpliwości, udałem się do kościoła św. Stanisława Kostki.
Piszę o wątpliwościach, bo ze wstydem dziś przyznaję, że podświadomie uległem wtedy dochodzącym do mnie informacjom, że te Msze św. mają charakter bardziej polityczny niż religijny. Wszystkie te uprzedzenia zniknęły, gdy wszedłem w klimat tej Mszy św. Podziwiałem starannie przygotowaną liturgię, zaangażowanie i modlitewne skupienie wiernych. Słów homilii słuchali uczestnicy Mszy, niejako wisząc na ustach ks. Jerzego, a postawą swoją rezonowali na słyszane słowa, mimo, że były one przekazywane spokojnym, niemal monotonnym głosem. Natomiast uroku sprawowanego misterium dopełniali znani polscy aktorzy, prowadzący modlitwy po Komunii św.
Kiedy gratulowałem aktorom, jeden z nich, bodaj pan Andrzej Szczepkowski, powiedział mi, że oni sami przeżywają to mocniej, niż najlepsze swoje występy na deskach teatru. Warto dodać, że ci aktorzy ujawniając publicznie swoją wiarę, bardzo narażali swe kariery artystyczne.
W odczuciu wiernych ta Msza św. była misteryjnym przeżyciem dwóch godzin wolnej Polski, jak to często określano. Po Mszy św. podszedłem do ks. Jerzego, już całkowicie „nawrócony” i powiedziałem mu: Czy wiesz, że ty jesteś taki mały Papież? Z pewnością doczekamy, że ten plac przed kościołem będzie nazwany twoim imieniem. Dziś okazało się, że niewiele się pomyliłem.
Ks. Jerzy uczęszczał też na Msze św. za Ojczyznę organizowane przy kościele seminaryjnym na Krakowskim Przedmieściu, z udziałem środowiska byłych internowanych. Przyjmowany był przez wiernych z ogromnym entuzjazmem. Na jednej z tych Mszy św. ogłoszono go uroczyście kapelanem „Solidarności”.
Były też i chwile trudne. Po wizycie u mnie spotkał się z Księdzem Prymasem, z którym odbył tak niełatwą rozmowę, tak że wrócił do mnie nie ukrywając łez. Czuł się nierozumiany.
Inny obraz, który utkwił mi w pamięci, to jego spotkanie po jednej z ostatnich Mszy św. na Żoliborzu, kiedy stanął przed kamerami telewizyjnymi i lasem mikrofonów różnych światowych agencji. On, młody, drobny kapłan naprzeciw przeogromnych oczekiwań na każde jego słowo. Pomyślałem sobie wtedy, co z tego wyniknie, biorąc pod uwagę nasilające się ataki władz i mediów. On sam trwał w tym napięciu i czuł dramat, który mógł z tego wyniknąć. Z drugiej strony nasuwał mi się obraz pasterza, który gotów jest narazić się dla owiec mu powierzonych. Oddaliłem myśl o tragedii, ale bolesne skojarzenia same mi się nasuwały.
Było w polskiej historii, że jej przełomowe dzieje znaczone były męczeńską krwią pasterzy. U progu naszego chrześcijaństwa stanął męczennik św. Wojciech. Podczas rozbicia dzielnicowego znakiem jedności był kolejny męczennik biskup Stanisław. Patriotyzm kazań księdza Skargi, choć nie męczennika, przestrzegał przed upadkiem wielkości Rzeczpospolitej. Prześladowany był św. Biskup Zygmunt Szczęsny Feliński, uosabiając martyrologię zaborów i kolejnych powstańczych zrywów. W czasach II wojny światowej, wobec okrucieństwa i nienawiści stanął ze swoją świętością Ojciec Maksymilian Kolbe i wielu kapłanów męczenników okupacji niemieckiej i sowieckiej. Świadkami dramatycznych spięć najnowszych czasów byli: kardynał Wyszyński i Jan Paweł II.
Każdy więc etap naszych dziejów miał swoich kapłanów, patriotów i męczenników, następców Dobrego Pasterza, który życie daje za swoje owce. Dziś otrzymujemy kolejnego świadka – ks. Jerzego, męczennika komunistycznego zniewolenia.
Często mówiło się o księdzu Jerzym, że był to taki zwyczajny, prosty ksiądz. Bardzo mi imponuje takie określenie, bo ujawnia ono wartość Chrystusowego kapłaństwa, które rozpoznane i pokochane przynosi nieproporcjonalne do ludzkich sił owoce.
Na rozpoczęcie Roku Kapłańskiego w Rzymie, widziałem jak Ojciec Święty na koniec uroczystości klęknął ze czcią przed relikwiami innego prostego kapłana – Jana Vianneya. Teraz my Polacy przy końcu Roku Kapłańskiego podobnie klękamy przed naszym bardzo prostym i bardzo świętym kapłanem, w którym się objawiła potęga Bożej mocy. Obyśmy ją poznali, docenili i wykorzystali.
Warszawa, 10 maja 2010
Ks. Jan Sikorski